Boruta by Boruta

11 listopada

11 listopada, 2013 w Boruta, nowa edycja by Boruta

11 listopada to umowna data odzyskania przez Polskę niepodległości po rozbiorach. Umowna, bo choć tłumaczy się ją, jako rocznicę przekazania dowództwa wojskowego Piłsudskiemu, tak naprawdę najważniejsze rzeczy działy się w dniach około 11, a przyjęto tą datę, aby skorelować z datą zakończenia pierwszej wojny światowej (stąd, kiedy poprzedniemu prezydentowi zachciało się organizować bal prezydentów z okazji dziewięćdziesiątej rocznicy, został zlany na rzecz ważniejszego wydarzenia).

W ostatnich latach data ta zaczęła się niestety kojarzyć z ekscesami polskojęzycznych nacjonalistów. Dlaczego polskojęzycznych? Już wyjaśniam. Nie istnieje bowiem coś takiego jak polski nacjonalizm. To oksymoron. Polska kultura zawsze była kulturą wielonarodowościową. I temu Polska zawdzięczała swoją wielkość. Wolność, prawa obywatelskie, wieloetniczność, swobody religijne, samorząd, demokracja. To fundamenty wielkości Rzeczpospolitej. Tej pierwszej i tak naprawdę jedynej. Jak się to ma do ksenofobii, nietolerancji, religijnego fanatyzmu i miłości do zamordystycznej władzy narodowców? Nijak.

Ba, jak „polscy” nacjonaliści odrzucający spuściznę czasów świetności tego kraju mają się do innych nacjonalistów? Wyobrażacie sobie Mussoliniego, który zamiast do Imperium Romanum odwołuje się do jednej z wielu średniowiecznych republik miejskich, i to wcale nie tych najsilniejszych? A może Hitlera, któremu zamiast Tysiącletniej Rzeszy marzy się restauracja Księstwa Brunszwiku? Jak zatem można polskimi nazwać ludzi, którym bliższe jest zabite dechami plemienne księstewko od mocarstwa?

Nie można, bo nigdy z polskością nie mieli nic wspólnego. Polskojęzyczny nacjonalizm został sztucznie stworzony przez zaborców (podobnie jak np. ukraiński) w celu realizacji polityki dive et impera (dziel i rządź) i łatwiejszego kontrolowania narodów dawnej Rzeczpospolitej. Sztandarowa ikona narodowców, Roman Dmowski, był żałosnym carskim kolaborantem liżącym tyłek Mikołaja Romanowa. Swoje prawdziwe oblicze pokazali polskojęzyczni narodowcy podczas rewolucji 1905 roku występując z bronią w ręku przeciwko polskim patriotycznym rewolucjonistom jako bojówkarze rosyjskiego zaborcy.  Przeciwko miedzy innymi Józefowi Piłsudskiemu.

Także później nie wahali się współpracować tak z obcą jak i miejscowa władzą. W międzywojniu Dmowski nie stronił od współpracy z ZSRS, podczas wojny NSZ często szły na kolaborację z III Rzeszą, później Piasecki, współpraca skinheadów z policja w latach 90tych i wreszcie prowokacje 11 listopada.

Bo do tego właśnie sprowadza się problem polskojęzycznego nacjonalizmu. Do prowokacji władzy. Celem jest po pierwsze odciągnięcie społeczeństwa od prawdziwych problemów, a z drugiej strony usprawiedliwienie zwiększania inwigilacji i represji. Co zresztą się z sobą łączy, bo to pierwsze to także odciąganie uwagi od tego drugiego.

Problem nacjonalizmu został w ostatnich latach sztucznie rozdmuchany przez media, kiedy to działania nielicznych grupek prowokatorów były przedstawiane jako wielkie zagrożenie. Kupiło to niestety wielu młodych ludzi i dało się wciągnąć w walkę z de facto marginalnym zagrożeniem. Tyle tylko, że dzięki temu to zagrożenie urosło. Marginalne grupki na policyjnej liście płac zdobyły rozgłos i przyciągnęły część sfrustrowanego społeczeństwa.  Pozostała część łyknęła wizję brunatnego zagrożenia i łatwiej znosi zwiększenie kontroli władzy. A rząd bezkarnie dokręca śrubę.

Paweł Ziółkowski

Boruta by Boruta

KONCEPCJA UMOWY SPOŁECZNEJ A KSZTAŁTOWANIE SIĘ USTROJU STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI PÓŁNOCNEJ

9 sierpnia, 2013 w Boruta, Stare LaBestie by Boruta

Często przy omawianiu początków Stanów Zjednoczonych pojawia się idea umowy społecznej i udział tej koncepcji w kształtowaniu się na przełomie XVIII i XIX wieku systemu politycznego tego kraju. Celem niniejszej pracy jest przyjrzenie się czy i jakie elementy tej idei pojawiły się i czy zostały zrealizowane przez „Ojców Założycieli”. Z konieczności będę musiał tu odwołać się do porównań z Rzeczpospolitą Obojga Narodów – jedynym krajem gdzie umowa społeczna doczekała się swej pełnej realizacji.
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że umową społeczną jako hasłem posługiwali się przedstawiciele różnych frakcji w łonie amerykańskiej „rewolucji”. Dla purytanów miałaby ona stanowić kompromis pomiędzy wolnością i władzą, federaliści (to od silnej władzy federalnej a nie od federacji) dążyli do maksymalnego ograniczenia wolności na rzecz władzy, dla antyfederalistów władza miała ubezpieczać wolność, a wg słów Paine’a: „rząd potrzebny jest tylko do spełnienia kilku funkcji”, z czym zgadzali się uczestnicy ruchu farmerskiego. Już ten podział sygnalizuje, że musiały również zaistnieć różnice w poglądach na realizowanie tej, czy może słuszniej byłoby powiedzieć tych idei. Przede wszystkim daremnie byłoby szukać w pismach „Ojców Założycieli” słowa demokracja, tak wydawałoby się naturalnego w dyskusji nad ustrojem Stanów Zjednoczonych. Często pojawia się republika, mówi się o władzy ludu i większości, ale wyraz demokracja jeśli się pojawia to w znaczeniu pejoratywnym, jako rządy motłochu. Dlaczego? Ano dlatego, że demokracja kojarzyła się Amerykanom z demokracją bezpośrednią, czyli kojarzono ją z Rzeczpospolitą Sarmacką, a nie jak chcieliby dzisiejsi „Europejczycy” z angielskim modelem parlamentarnym. Zresztą cóż dziwnego, przecież to spod władzy W. Brytanii się wyzwolili. Jednak takie rozumienie demokracji było nie do przyjęcia dla elit kolonialnych, które pragnęły władzy. Maksimum tego, na co mogłoby się zgodzić, to to, co nazywamy dziś demokracją przedstawicielską, bowiem -oddając głos jednemu z uczestników konwencji konstytucyjnej Clymerowi- „Reprezentant narodu jest po to, by myślał za swoich wyborców, a nie ze swoimi wyborcami”. Oczywiście brak możliwości kontroli społeczeństwa nad wykonywaniem umowy pozbawił ją praktycznie sensu, gdyż, co dostrzegali niektórzy antyfederaliści (m.in. T. Paine), aby mogła w pełni zaistnieć, zawierający ją muszą mieć możliwość kontroli i korygowania jej realizacji.
Aby uchronić się przed nadużyciami władzy, „Ojcowie” gorąco polecali trójpodział władzy a`la Monteskiusz. W rzeczywistości lekarstwo okazało się gorsze od choroby i praktycznie spowodowało totalną bezkarność władzy, która otrzymywała prawo ustanawiania (władza ustawodawcza), egzekwowania (władza wykonawcza) i interpretacji (władza sądownicza)* prawa bez żadnej kontroli ze strony społeczeństwa. Jeden ze zwolenników tego systemu, Thomas Jefferson, gdy zobaczył do czego to prowadzi, ostro wystąpił przeciwko „władzy prawników”, stawianiu sądów ponad społeczeństwem i pozbawieniu ludu prawa do samorządu. Niestety było to spóźnione opamiętanie. Poza jedną monteskiuszowską „wpadką” można jednak w pracach Jeffersona doszukać się wielu elementów autentycznej umowy społecznej, na czele z jego wizją konstytucji. Powinna ona według niego zawierać cztery elementy składające się na umowę społeczną:
* – zasady obierania władz
* – wolności obywatelskie
* – to, czego rządowi nie wolno
* – oraz prawo oporu (!).
Choć nie mówi tego wprost, taki model konstytucji mógł zaczerpnąć tylko z pierwszej konstytucji świata – Artykułów Henrykowskich. Zrealizowanie tego projektu byłoby więc prawdziwym zawarciem umowy społecznej, niestety tak się nie stało. Zarówno pierwsza konstytucja z 1781 roku – Artykuły Konfederacji – jak i druga z 1787 roku nie były umowami zawartymi przez społeczeństwo, lecz jednostronnymi aktami narzuconymi przez grupkę „działaczy”** przy czym ta ostatnia została uchwalona na fali represji po powstaniu drobnych farmerów w Massachusetts przeciw wygórowanym podatkom i procentom od długów – tzw. rebelii Shaysa (rebelii, bo nazwę nadali jej wrogowie) w wyniku sojuszu finansjery północy i plantatorów południa. Konstytucja ta spotkała się z szerokim oporem ze strony ruchu farmerskiego i antyfederalistów, zarzucano jej brak praw obywatelskich (dla jej twórców ważniejsza była własność) oraz zabezpieczenia przeciw nadużyciom władzy. Pomimo jednak licznych sprzeciwów konstytucja została ratyfikowana przez stany, na których władzę wyborcy nie mogli w żaden sposób wpłynąć. Również na konstytucje stanowe możliwość wpływania obywateli była i jest znikoma***.
Federaliści nawet w ramach demokracji przedstawicielskiej starali się maksymalnie zawęzić ilość biorących w niej udział do posiadaczy gruntów i zastosować cenzus majątkowy. Używano tu argumentów, że biedota łatwo da się manipulować bogaczom. Rozwiązanie tego problemu przedstawił jednak Jefferson postulując już w projekcie konstytucji Wirginii rozdać każdemu minimum 50 akrów ziemi, co stanowiłoby swoiste zabezpieczenie jego niezależności jako wyborcy. Zabezpieczeniem przeciw wpływom wielkich posiadaczy na wybory miałoby być rozdrobnienie okręgów. Hm, bardzo wątpliwa to metoda i nie przynosząca skutków bez jednoczesnego rozdrobnienia samych posiadaczy. Sensowne natomiast było zniesienie prawa dziedziczenia ziemi entail tj. niepodzielnie przez jednego spadkobiercę. Miało to zapobiegać kumulacji dóbr w jednym ręku i bardzo przypominało niechęć szlachty polskiej do ordynacji.
Nie zdało się to na nic, gdyż naruszona została podstawa umowy społecznej – to, że obywatele wybierają władzę do reprezentowania ich interesów (vide: instrukcje poselskie) a nie, że ona sama tworzy programy, między którymi wyborcy muszą wybierać. Stało się to przed czym ostrzegali Waszyngton i Madison – powstały partie.
Władza Stanów Zjednoczonych pierwsza odkryła korzyści płynące z systemu partyjnego, gdzie można wmanipulować społeczeństwo w rzekomą walkę między kilkoma pozornie różnymi stronnictwami w celu odwrócenia uwagi od idei samorządu i umowy społecznej. W zapomnienie poszły apele Waszyngtona, że rząd należy zawsze kontrolować aby nie działał wbrew interesom społeczeństwa, zastąpiono to naiwną wiarą w programy. James Madison opisując rząd działający „…dzięki kupnym wpływom […] wprowadzającym w miejsce rozliczeń dary dla faworytów, lub łapówki dla opozycji, podporządkowujący swą działalność chciwości części narodu […] powołujący armię interesownych stronników, których pióra i języki, intrygi i koterie wspierają zbrojny terror i podtrzymują rzeczywistą dominację nielicznych jednostek pod pozorem zabezpieczenia wolności ogółu” nie zdawał sobie sprawy, że jest prorokiem we własnym domu i opisuje własną ojczyznę, w której władza będzie rządzić konsumpcyjnym społeczeństwem dzięki dopuszczeniu go do przedmiotów zbytku a niepokornych eksterminować dzięki totalitarnym prawom przy pomocy aparatu terroru państwowego.
Nie udało się Amerykanom zawiązać umowy społecznej, przeszkodziła temu zbytnia bierność społeczeństwa (oprócz powstań Shysa i pensylwańskiego, tzw. rebelii Whisky), co oddało rzecz całą w ręce elit i pozwoliło im ją zaprzepaścić.
Koncepcja ta jednak, choć nie zrealizowana, wywarła duży wpływ na współczesną opozycję wolnościową w USA, zwłaszcza milicje stanowe, stanowiące dalekie echo zarówno samorządowych koncepcji ruchu farmerskiego, jak i zbrojnych konfederacji dla obrony wolności Sarmatów.

US@rmata

* W późniejszym okresie sądy zdobyły władzę interpretacji nawet w stosunku do konstytucji.
** Pośród 33 uczestników konwencji konstytucyjnej 1787 roku było: 8 kapitalistów, 6 plantatorów, 3 zawodowych polityków, 1 duchowny, 1 nauczyciel, 1 lekarz i 2 ludzi bez zawodu (żyjących z posiadanego majątku).
*** Społeczeństwo nie posiada inicjatywy konstytucyjnej i tylko w niektórych stanach (obecnie jest ich 21) może wnosić w bardzo ograniczonym zakresie poprawki.

Boruta by Boruta

NIE RZĄDEM, LECZ SWOBODAMI OBYWATELI CZYLI RZECZ O UMOWIE SPOŁECZNEJ

9 sierpnia, 2013 w Boruta, Stare LaBestie by Boruta

Zbliża się maj, a z nim dwie daty powszechnie uznane za święta: 1 maja – święto robotnicze, które od dawna próbują zawłaszczyć komuniści (i częściowo im się to udało), oraz 3 maja, uznany za święto przez prawicę – rocznica aktu, który nic nie zmienił, ani nawet na dobre nie wszedł w życie, a spowodował upadek Rzeczypospolitej i 200 lat niewoli. Maj to jednak jeszcze jedna rocznica – rocznica uchwalenia Artykułów Henrykowskich, pierwszej w świecie konstytucji a zarazem deklaracji praw obywatela, która wraz z aktem Unii Lubelskiej stanowiła umowę społeczną „wolnych z wolnymi, równych z równymi”. Umowę prawdziwą a nie wydumaną przez demagogów i łamaną przez rządy, którą zawarło jedyne naprawdę na taką skalę wolne społeczeństwo nowożytnego świata – Rzeczpospolita Sarmatów. Sarmacja (Polsko – Litwo – Rusio – Pruso – Inflanty) była jedynym krajem, gdzie społeczeństwo doprowadziło swym wysiłkiem do zawarcia takiej umowy, a następnie przez dłuższy czas wymuszało jej przestrzeganie pomimo ewidentnych zamordystycznych zakusów władzy (król + magnaci + kler).
Umowa społeczna Rzeczypospolitej była przejawem suwerenności obywateli jako źródła prawa i (samo) rządu. Przejawiało się to w autentycznej demokracji, tak bezpośredniej na sejmikach (samorząd lokalny) i kapturach (sądy konfederackie), jak i pośredniej, gdzie poseł wybrany przez lokalną społeczność odpowiadał przed wyborcami za swoje działania i był zobowiązany do przestrzegania uchwalonych przez nich instrukcji, skutkiem czego był rzeczywistym reprezentantem ich interesów. [W kwestiach wątpliwych, np. przy uchwalaniu podatków, posłowie oddawali czasem uchwały do zatwierdzenia przez sejmiki, czyli ogół wyborców.] Obecnie to kandydat na posła ogłasza swój tzw. program wyborczy, który po dorwaniu się do stołka odstawia w kąt, a wyborcy nie mogą NIC mu zrobić (chyba, że odstrzelić gnoja), co tłumaczy się tym, że jest on „reprezentantem narodu” i dlatego… nie musi przed nim odpowiadać*. Podobnie wygląda różnica między Pactami Conventami a programem kandydatów na prezydenta [„Wałęsa oddaj moje 100 milionów!”]. Zresztą dziś zamiast demokracji mamy partiokrację i poseł zamiast społeczeństwu służy tym, którzy go umieścili na swej liście wyborczej.
O tym jak serio brano realność umowy w Rzeczypospolitej świadczy „prawo oporu” – jeśli król złamał słowo, nie przestrzegał prawa – społeczeństwo było zwolnione z obowiązku słuchania władzy, a rokosz (legalny bunt) zorganizowany w postaci konfederacji stawał się bezpośrednim przejęciem władzy przez powstający do samorządzenia się naród i zawieszał ważność wszelkiej władzy przedstawicielskiej (króla, sejmu i senatu, sądów i trybunałów), jak głosili uczestnicy rokoszu sandomierskiego w 1606/7.
Ponieważ celem każdej władzy jest zniewolenie, sytuacja w której dochodzi do prawdziwej umowy społecznej jest dla niej największym zagrożeniem, znacznie większym od rewolucji (gdyż ta jest tylko buntem, który można skanalizować, zaś umowa społeczna jest przejawem samoświadomości obywateli). Dlatego sarmacka Rzeczpospolita stanowiła dla wszystkich rządów największe zagrożenie, a jej przykład do dziś jest źle widziany i zakłamywany przez oficjalnych historyków, jak choćby tytułowe powiedzenie o Rzeczypospolitej, co nie rządem stała a swobodami obywateli (nie zaś „nierządem”).
Wzór ów oddziaływał m. in. na Ojców Założycieli USA, jednak próby podejmowane w Ameryce kończyły się niepowodzeniem. Zniszczono ruch farmerski protestujący przeciw rozrostowi uprawnień władz federalnych, a potem w najkrwawszej wojnie domowej USA Północ zniszczyła Południe, które wypowiedziało Unię i zorganizowało się w Konfederację by iść własną drogą. Do tych tradycji nawiązują współczesne milicje stanowe w USA, zwalczane i oczerniane przez rząd Clintona. Jest to dalekie echo sarmackiej idei aktywności całego społeczeństwa poprzez (najczęściej zbrojne, co wiązało się z gotowością do obrony zasad i wolności) konfederacje, czyli zjednoczenie ludzi dla osiągnięcia konkretnych celów, uchwalenia samemu praw, osądzenia urzędników. Ich owocem jest właśnie Rzeczpospolita, czyli wspólnota oparta na dobrowolnej umowie społecznej, świadoma swych praw i broniąca swobód, a nie zrzekająca się suwerenności na rzecz rządu, czy jeszcze dalej (protesty prawicy przeciw rezygnacji z części suwerenności III RP na rzecz NATO i Unii Europejskiej są nieszczere przy tym, skoro ci sami ludzie żądają podpisania konkordatu, który nie jest niczym innym, jak tylko rezygnacją z pełnej suwerenności na rzecz państwa Watykan i to nie do czasu, czy do wypowiedzenia, ale po wsze czasy. Czego jednak chcieć, III RP tylko z nazwy przypomina sarmacką Rzeczpospolitą, co nie przeszkadza mi, jako suwerennej jednostce o niezbywalnych w świetle prawa naturalnego swobodach, rzucić wszystkim klechom i politykom VETO). I dziś, gdy z jednej strony grozi się totalitarnym kijem (narodowo – katolickim czy komunistycznym, co się coraz bardziej wbrew sloganom miesza), a z drugiej mami sztucznie wyhodowaną, europejską marchewką bez smaku – zawsze możemy kij połamać, a marchewkę zasadzić sobie sami i powrócić do [ducha, nie przeminionej litery] Rzeczypospolitej jako umowy wolnych z wolnymi, co nie rządem stoi!

Boruta [veles]

*Doszło do tego, że i w nowej konstytucji immunitet chroni posłów przed odpowiedzialnością nawet za zwyczajny kryminał, o co zadbała koalicja rządowa PSL / SLD. Jednocześnie konstytucja ta nie gwarantuje swobód obywatelskich, zapowiadając możliwość dowolnego ich ograniczenia ustawami (czyli gorzej niż w obecnej „stalinowskiej”), dlatego i tu mówię VETO i będę głosował przeciwko niej!

Boruta by Boruta

Europa ? Nie, dziękuję !

8 sierpnia, 2013 w Boruta, Stare LaBestie by Boruta

To bardzo stary text sprzed prawie 20 lat z papierowej LB. Dziś już mocno nieaktualny, bo nie europropagaganda jest problemem.

Ostatnio modne stało się gadanie o powrocie do Europy, jej gonieniu, przy­ należności do niej etc. Różnoracy demagodzy serwują nam teksty jaka ta Europa jest wspaniała, postępowa, humanitarna i jak bardzo my jesteśmy zacofani… Ale to nic, bo ona nas kocha (za co niby?) i chętnie przygarnie nas do swego łona, oczywiście o ile będziemy się starać i okażemy się jej godni.
Część ludzi bezkrytycznie to „kupuje”, część równie bezkrytycznie odrzuca w myśl zasady „Polska dla Polaków” (a ziemia dla ziemniaków), część zaś cały problem zlewa. Nikt jednak, lub prawie nikt nie próbuje zastanowić się na czym ta Europa polega; ani też gdzie jest nasze miejsce (we wszystkich trzech czasach – przeszłym, teraźniejszym i przyszłym), a szkoda, bo jest o czym pomyśleć. Skąd więc wzięła się owa „Europa”, nie w sensie geograficznym lecz kulturowym? Ano zmiksowało się popłuczyny po Imperium Romanum, garść germańskich dzikusów, a dla kurażu jeszcze trochę post-judaistycznej religii i przez paręset lat gotowało się, często a gęsto mieszając co by nie przywarło do rondla.
Efekt? Święta Inkwizycja, Holocaust, rzeź Katarów, krucjaty, wojny religijne, komunizm (to też stamtąd), kolonializm, nacjonalizm, broń atomowa, kapitalizm, prohibicja, faszyzm, dziura ozonowa, doświadczenia na ludziach i zwierzętach, coraz to wymyślniejsza broń, dr Mengele, Hitler, Marks, Lotario Conti (vel Innocenty III), parę większych i kilkaset mniejszych wojen, napalm, cyklon b, itd. ,itp. Ktoś powie, że były też pożyteczne rzeczy, jasne – koło bardzo ułatwia transport, więc Europa wymyśliła czołgi, a jeśli macie jakieś złudzenia to odsyłam do Nobla (tego od nagrody i dynamitu) – on je też miał. A gdzie w tym całym popapranym świecie jest nasze miejsce? Czy faktycznie byliśmy / jesteśmy owym bastionem Europy, przedmurzem chrześcijaństwa, najdalszą placówką cywilizacji, która zawsze wierna etc.? No cóż, na takie teksty nasi przodkowie, od szaraka po Jagiellonów (z wyjątkiem Warneńczyka – ten był frajerem) demonstrowali zazwyczaj gest Kozakiewicza. Krucjaty? Sorry, ale w Ziemi Świętej miodu brak, więc papież sam rozumie, że nie da rady. Święta Inkwizycja? Na pewno pożyteczna, ale u nas prawo nie zezwala, więc sami wiecie. Prześladowania heretyków? W Piśmie Świętym o tym nic nie ma, a poza tym my lubimy pokój. Gdy Skarga nawoływał do religijnych pogromów w imię chrześcijaństwa (co było wówczas bardzo europejskie) Sarmaci mu odpowiedzieli, że pierwej rodzili się szlachtą i Polakami niż chrześcijanami. Na propozycję obrony zewnętrznej zamiast wewnętrznej odpowiedzieli, że „jeśli nie ma w ojczyźnie wolności, to nie ma już czego bronić”, dzięki czemu potrafili załatwić obie rzeczy. Późniejsi euromaniacy nawoływali do poniechania spraw wewnętrznych wobec wroga, bądź nie mogli ich zrealizować i dostawaliśmy w dupę.
Gdzie powstała pierwsza deklaracja praw obywatelskich (i pierwsza konstytucja zarazem)? W Rzeczpospolitej – Artykuły Henrykowskie, w czasach gdy Europa nie miała pojęcia o demokracji u nas prawa wyborcze miało 10% ludności (w tym 25% rdzennych Polaków). Że niby teraz więcej? A co możesz teraz ze swoim prawem wyborczym zrobić? Wsadzić sobie w dupę, bo tam ma cię wybrany już poseł, na którego nie masz żadnego wpływu (to, że za cztery lata może nie przejdzie – nie robi mu – zdąży się nakraść), podczas gdy w Rzeczypospolitej, jeśli poseł głosował wbrew instrukcjom, zawsze można było to unieważnić (a że rzadko tak się działo świadczy tylko dobrze o kulturze politycznej i odpowiedzialności naszych przodków – czego brak współczesnym politykom – europejczykom). Zresztą wówczas te 10% miało realny udział we władzy, a dziś tak realnie coś może powiedzieć 0,1 promila albo mniej, resztę rządzący zlewają. Samorząd również zawdzięczamy Rzeczypospolitej, gdzie każdy miał prawo udziału w decydowaniu o własnej okolicy, wspólnie wybierać urzędników i stanowić prawa, bądź obalać złe. Do czego tę ideę doprowadziła Europa widać najlepiej na przykładzie SAURu (sprzedaży gdańskich wodociągów firmie francuskiej), ok. 30 tys. ludzi było przeciw (zadeklarowało to pisemnie), i co? I nic, możecie panom z „samorządu” skoczyć.
Jak więc sami widzicie, Europa wszystko to, co w niej „dobre” – demokrację, prawa człowieka, samorządność, a także poszanowanie praw wzięła od nas i przyjęła w okaleczonej i wypaczonej formie.
Tak samo z pacyfizmem, szlachta stawała do wojny tylko w ostateczności, podczas gdy Europa rżnęła się o byle co (zresztą i w tym nasi byli lepsi, od Grunwaldu, poprzez Kircholm, aż po ratowanie Europy pod Wiedniem); ekologią – Zachód budował fabryki i manufaktury a myśmy i kopalnie ,,gonili”, bo niszczą krajobraz i psują wodę. Przede wszystkim stworzyliśmy zaś oddolną kulturę i sztukę opartą nie na mecenacie i odgórnych wzorcach, lecz na potrzebie serca i poczuciu własnej wartości. Gdy na Zachodzie większość i tak nielicznej szlachty z trudem odróżniała książkę od deski, u nas tysiące domorosłych artystów tworzyły swe „Silva Rerum” z myślą o sobie i bliskich, nie zaś łasce i poklasku jakiegoś kacyka. Tu oddolna kultura oparta na sąsiedztwie była pozytywną odmianą popkultury, tworzoną przez społeczeństwo, a nie jak dzisiejsza europejska (światowa)­ pop­ kulturą narzuconą przez media masowej zagłady ducha.
Warto popatrzeć tu, co zniszczyło Rzeczpospolitą: królowie pochodzący z Europy, a nie z Rzeczpospolitej = społeczeństwa, Kościół zawsze antypolski aż po rozbiory (dopiero gdy podpadł zaborcom zaczął odstawiać bogoojczyźniane szopki, przedtem sprzedawał Polskę za jedną zdrowaśkę, vide: Skarga czy Bartsch) oraz wynarodowieni zeuropeizowani magnaci.
Rzeczpospolita przestała istnieć, ale jej zasady pozostały w nas, może głęboko ukryte, ale możliwe do wydobycia. Oczywiście dążenie do restauracji Rzeczypospolitej byłoby odgrzebywaniem trupa, historii nie da się cofnąć i /bo/ wszystko się zmienia. Ale czy nie wydaje wam się idiotyzmem gonienie za tą Europą, która zawsze była w tyle i tylko czekała by wbić nam nóż w plecy, która wszystkie zmiany okupywała krwią, wojną, gwałtami i przemocą (rewolucja burżuazyjna, przemysłowa, reformacja itp.), podczas gdy my potrafiliśmy przeprowadzić największą rewolucję – ruch egzekucyjny, bez przelewu krwi.
Na nic zdają się tu naiwne teksty, że Europa czy NATO obronią nas przed Rosją, gdyż Rosja mentalnie też jest Europą. Trochę inną, bo zamiast Rzymu ma Mongołów, jednak od Piotra I stała się powoli (w pełni) Europą, sięgając do niej ponad naszymi głowami i po to starła Rzeczpospolitą, aby na gruzach wolności i społeczeństwa stworzyć jedną Europę niewoli i państwa. Ostatni faceci co to nas próbowali włączać do Europy nazywali się Lenin i Hitler. Temu pierwszemu przeszkodził dziadziu Piłsudski, ten drugi też nawalił.   Dziś stoimy na rozdrożu: samorząd czy totalitaryzm, sprawiedliwość czy prawo, społeczeństwo czy państwo, i żeby być godnymi naszych przodków miast wahać się między Europą czy ZSRR bis, powinniśmy brać to co dobre skąd się da, a to co złe odrzucać i tworzyć własną przyszłość jako wynikającą z nas, a nie narzucaną przez obcych. Europa albo podąży jak zwykle za nami, albo, tym gorzej dla niej, zostanie w tyle, w obu jednak wypadkach nie należy się od niej odwracać plecami. Wybór należy do was, jeśli chodzi o mnie, to gdy ktoś mówi mi żeby iść do Europy, to odpowiadam żeby sam spierdalał za Odrę i idę z kumplami na mioda (dwójniaka).

Sarmata z XXI wieku

P.S. A taki Michał Anioł to totalna pizda przy Antonim Osińskim i spółce.