Belt by Belt

Zaczynamy

10 sierpnia, 2013 w Bełt by Belt

Wydawało się, że osikowy kołek zrobi swoje i Bestia już nie wstanie. Tymczasem jest inaczej – w bólach, bo w bólach pismo znów się odrodziło .Zaczynamy nową przygodę Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego. Tym razem w sieci. Choć pierwszą stronę zrobiłem w 1996 r. do tej pory nie udało mi się zrobić żadnej udanej – może to będzie ta pierwsza…

Jak na razie przenieśliśmy część tekstów ze starych LaBestii dodaliśmy Sarmację i Mitozofię Janego, a za chwilę zaczniemy dodawać nowe teksty.

Belt by Belt

INFORMACJA

9 sierpnia, 2013 w Bełt, Stare LaBestie by Belt

Przyspieszenie, jakiego doznała cywilizacja w ciągu ostatnich -dajmy na to- 250 lat, odmieniło życie człowieka nie do poznania. Kolejne fale mechanizacji, industrializacji, komputeryzacji, przeplatane od czasu do czasu dla higieny falami militaryzacji – jak za starych dobrych czasów (choć po nowemu) wyznaczały tempo zmian. Pod wpływem nowych odkryć zrodziły się w człowieku nowe potrzeby. Likwidacji zaś uległy inne – związane z wyobraźnią i duchowością , bo i jakże miałyby się ostać w świecie, w którym coraz mniej jest tego czego nigdy nie widział człowiek?
Produkcja dóbr materialnych zaczęła udoskonalać się, dążąc coraz bardziej w kierunku nieludzkiej automatyzacji – na początku dlatego, że tak było szybciej, potem ze względu na niższe koszty. W każdym razie coraz bardziej zbliża się w kierunku bezzałogowości, zwalniającej od obowiązku pracy w przemyśle (w dotychczasowym tego słowa znaczeniu) znaczną część dotychczasowych robotników. Ze względu jednak na nie nadążające za rozwojem produkcji stosunki własnościowe, nie znaleźliśmy się dzięki rozwojowi w krainie dobrych technokratów, bo -jak można się było spodziewać- posiadacze coraz sprytniejszych maszyn wcale nie chcą się dzielić z braciszkami, którzy nie mają pracy (bo ich praca nie jest nikomu potrzebna) nie tylko mnóstwem fajnych rzeczy, ale nawet ani odrobiną niezbędnych wyrobów, które wyprodukowały ich automaty. Uważają oni, że trzeba sobie na nie zasłużyć (podobnie jak św. Paweł lub Lenin – „Kto nie rabotajet, nie kuszajet”), a więc wymyślić co by tu jeszcze wyprodukować, wmówić innym, że tego potrzebują, i pchnąć w świat.
W ten sposób rozwija się bujnie sektor informacyjno- rozrywkowy, a więc producentów „wyrobów niematerialnych”, trudnych do oszacowania jeśli idzie o wartość, a także do sklasyfikowania jako czyjaś własność. Stąd też dążenie w kierunku zwiększenia liczby ludzi z „wykształceniem wyższym”, oznaczającym raczej odmienny od „zawodówkowego” profil produkcyjno – konsumpcyjny, niż samodzielność umysłową. To zabawne, ale właśnie w obecnej sytuacji polityczno – gospodarczej pojęcie „inteligencji pracującej” uzyskuje chyba znacznie bardziej realny wymiar. Coraz liczniejsza „inteligencja” będzie więc pracować robiąc rzeczy coraz mniej „inteligentne” i coraz bardziej sztampowe.
świecie informacji przystąpiono natychmiast do przenoszenia anachronicznych praw z innej, dotychczas lepiej rozwiniętej, dziedziny materialnej, a więc ograniczania wolności w produkcji informacji i praw własności.
Mimo usilnych zabiegów chórów absolwentów „demokratyczno – wolnorynkowych” szkół janczarskich, opiewających doskonałość obecnie istniejącego systemu, każdy chyba dostrzega, że wolność słowa jest tak, jak w PRL fikcją. Koncesjonowanie papieru na książki i gazety zastąpiło koncesjonowanie częstotliwości – to chyba rozsądne pociągnięcie w świecie, w którym obraz i dźwięk coraz silniej wypiera pismo? Zarząd państwowy nad nośnikami informacji ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze umożliwia wygranie walki z konkurencją ustawiając się w rządzie (lub zabiegając o jego względy), a po drugie pozwala unieszkodliwić różnego gatunku opozycję wobec aktualnie panującego systemu, odbierając jej głos pod pretekstem konieczności zachowania porządku w eterze. Czy wyobrażasz sobie telewizję, w której prezenter, a nie cudaczny gość tok-szołu, zamiast o „postępującej demokratyzacji życia społeczno- politycznego i nadziejach związanych z integracją europejską”, mówiłby o walorach społeczeństwa anarchistycznego, o pozytywnych aspektach kolektywizacji rolnej, czy też o ratującej – jego zdaniem! – kulturę narodową segregacji rasowej? Chyba nie bardzo. Istnieje obecnie jeszcze nie znacznie opanowana przez kontrolę państwową płaszczyzna wymiany informacji jaką jest internet, jednak istnieje obawa, że w niedługim czasie, w miarę wzrostu jego znaczenia, i to może ulec zmianie.
Drugim najistotniejszym, po ograniczeniu wolności publikacji informacji, jest prawo własności intelektualnej. Ma ono w teorii służyć ochronie interesów naukowców i artystów przed „piratami” zarówno wielkimi, robiącymi ogromne pieniądze na wykorzystaniu twórczości bez zgody autora, jak i małymi „złodziejaszkami”, sycącymi się nielegalnie pojedynczą skopiowaną na użytek własny kasetką lub używającymi, głównie z resztą ze względu na wysokie ceny, nieautoryzowanych programów komputerowych w pracy czy zabawie. Tak wyglądają najpowszechniej znane przypadki zastosowania praw autorskich, istnieją jednak jeszcze inne, o których mówi się rzadziej. O ile prawa autorskie dotyczące twórczości „artystycznej” i rozrywkowej dają się jakoś przełknąć (choć znając życie, „koprajtujący” artyści(?) w związku z nieuleczalną impotencją, sami zrzynają niemiłosiernie z zazwyczaj bezpłatnej twórczości alternatywnej), bo nie jest ona nikomu do życia koniecznie potrzebna, a jej eliminacja, o ile pociągnęłaby za sobą własne poszukiwania, mogłaby wyjść tylko na dobre*, o tyle w dziedzinie wynalazków i projektów przemysłowych sprawa ma się inaczej.
Jakieś 150 lat temu pan Proudhon na postawione w tytule swojej książki pytanie: Co to jest własność? dosyć śmiało odpowiedział – jest ona kradzieżą. Nie chodziło tu oczywiście o indywidualne użytkowanie rzeczy osobistych, lecz o środki produkcji. Osobiście jeszcze mniej zdolny byłbym zaakceptować prawo do posiadania własności do pomysłów, które po opatentowaniu nie mają prawa nawet zrodzić się w głowie kogoś innego bez podejrzenia o kradzież, których nie można użyć nawet w przypadkach zagrożenia życia (tak jak dajmy na to opatentowany przez Glaxo -Wellcome preparat hamujący rozwój AIDS, ze względu na nieprawdopodobną cenę, nie mającą nic wspólnego z kosztami badań i produkcji razem wziętymi, z rzadka stosowany w krajach biednych i ogromnie obciążający ubezpieczenia publiczne krajów bogatszych), lub wreszcie wytwarzają grupę rentierów, którzy pędzą swoje życie „nie siejąc i nie orząc”, korzystając z rosnących dochodów, absolutnie nieproporcjonalnych do zasług w czasie minionym (nie wszystkie zasługi są z resztą równe, np. mało kto wie, że słynny Edison był raczej „wynalazcą” wynalazców, których notorycznie okradał z nieopatentowanych wynalazków). Można by napisać jeszcze wiele złego na temat copyrightów, ale tekst ten dotyczyć miał nie tylko ich. O nich samych warto napisać obszernie i oddzielnie przy innej okazji. Warto byłoby jeszcze zastanowić się nad treścią, celem i formą informacji w obecnych czasach, ale to też innym razem…

Behemot

   * Dziś wygląda to jednak tak, że kultura staje się martwa, wyjaławia się – przez całe wieki żyła ona tworząc kolaże i pastisze (z) rzeczy powszechnie znanych i po wielokroć reinterpretowanych przez kolejne pokolenia twórców, co w efekcie dawało bogate i wielowarstwowe postacie – archetypy (jak choćby Faust Goethego, będący zlepkiem starych mitów, Szymona Maga z Biblii, Szymona Faustusa (szczęśliwego) z tradycji rzymskiej, studiującego na UJ dr. Fausta i jego wielu literackich wcieleń, z których najważniejsze (Marlowe’a) poznał w… ulicznym teatrze kukiełkowym, a wszystko to skrzyżowane z podobnym ciągiem kreującym postać Don Juana. I teraz wyobraźmy sobie, że Goethe musi zapłacić wszystkim tym ludziom, albo tworzyć całkowicie od nowa, nie z „kolektywnej (nie)świadomości”, a z czysto jednostkowej wyobraźni, albo płaci i odtwarza w wersji niezmienionej – nuda, przeraźliwa nuda telewizji !).

Belt by Belt

O RELIGIACH DOBRYCH I ZŁYCH, czyli kilka uwag bezbożnych

8 sierpnia, 2013 w Bełt, Stare LaBestie by Belt

Podporządkowywać się innym może tylko człowiek, który czuje się wolny
Lew Tołstoj

Sekty są ostatnimi czasy jednym z najcenniejszych dla mediów źródeł sensacji. Wydaje się jakoby były one zjawiskiem z dawna wyczekiwanym przez naszych dziennikarzy, bowiem mimo zapowiedzi UOPu, terroryzm, będący równie wdzięcznym tematem, jakoś nie zaistniał w Polsce, sekty jednak nie zawiodły nas i już są. Histeria jaka towarzyszy pojawieniu się nowych wspólnot wyznaniowych, wyrażająca się między innymi powszechnym publikowaniem „klinicznych opisów choroby” oraz okoliczności, w których możemy zarazić się nią (lub będących ich wynikiem), zmobilizowała całe rzesze ludzi „dobrej woli” gotowych podjąć się walki z zagrożeniem.
Sekty cieszą się złą sławą, nie tylko dzięki niekompetentnym dziennikarzom, ale może nawet głównie, dlatego że działają w sposób skryty, często nie uznając wartości / mitów powszechnie przez społeczeństwo przyjętych, czasami izolując się od społeczeństwa, a czasami wchodząc do niego jak wilki między owce, nomen omen tak jak pierwsi chrześcijanie. Na dokładkę, konkretne przykłady dramatów związanych z „zabieraniem przez sekty dzieci” przedstawiane są przez media w sposób żenująco jednostronny (tylko ze strony „okradzionych”). Nie dostrzega się, tego co przeżywają siłą zwrócone rodzinie pociechy, żyjące wewnętrznie w diametralnie innej rzeczywistości niż ich bliscy(?). Rzeczywistość (a w zasadzie schemat widzenia rzeczywistości w tym przypadku) nie jest bowiem jedyna. Istnieją inne niedemokratyczne, niechrześcijańskie i nieracjonalne sposoby widzenia, które nie są od powszechnie przyjętego gorsze, o ile nie są jednostce narzucane siłą i nie uzurpują sobie prawa do decydowania o innych, którzy akurat tego światopoglądu nie prezentują. Warto też zastanowić się czym tak naprawdę jest sekta. Moim zdaniem różni się ona od wielkich i uznawanych powszechnie kościołów przede wszystkim liczbą członków. Jeśliby zarzuty najczęściej stawiane sektom odnieść np. do Kościoła Katolickiego, okaże się, że są one dla niego tak samo prawdziwe jak dla sekt. Posiada on bowiem, podobnie jak niektóre sekty autorytarnego i nieomylnego guru, który mieszka w Rzymie i określany jest mianem papieża. Ponadto ingeruje w najbardziej osobiste sfery życia członków sekty poprzez system spowiedzi, a także ingeruje w ich życie seksualne, w którym mimo „programowej” niekompetencji wyznacza swoje zasady, grożąc częstokroć zemstą (w najlepszym wypadku) po śmierci w przypadku nie stosowania się do nich. Jest rzeczą śmieszną, że często spotykane w katolickiej prasie artykuły piętnujące sekty, zawierają właśnie omówione powyżej zarzuty.
Występują jednak pewne różnice pomiędzy KK, a sektą. Otóż, pierwszy jest często samowystarczalny finansowo (posiada ogromny kapitał zdobyty w różny(!) sposób podczas stuleci działalności i bywa przymusowo dotowany przez podatników), a nawet jeśli jest finansowany przez samych wiernych, to ich duża liczba powoduje, że opłaty nie są szczególnie wysokie (chyba że duszpasterz ma szczególną fantazję – wtedy może być inaczej), w stosunku do obciążeń sekciarzy (zarówno prac obowiązkowych, jak i bezpośrednio finansowych). Nie usprawiedliwia to bynajmniej guru „zdzierających skórę” ze swoich owieczek, a ukazuje jedynie, że mniejsze obciążenia ze strony KK nie wynikają z jakiejś nieposzlakowanej uczciwości, czy też wrodzonego wstrętu do mamony, a raczej z komfortowej sytuacji w tej dziedzinie. W tym miejscu warto zauważyć, że sekty stanowią doskonały model państwa, do jakiego także i my przymusowo (przy)należymy, a którego rządcy wykorzystują nas nie mniej cynicznie niż swoich wyznawców posądzani o szarlataństwo wszechwładni guru.
Roztrząsanie kwestii dogmatycznych jest bezsensowne, ze względu na mnogość sekt, a co za tym idzie – niemożność znalezienia dla nich wspólnego mianownika w tej materii, przede wszystkim jednak ze względu na irracjonalność wszelkich dogmatów religijnych. Można jednak dokonać pewnych uwag na temat sfery duchowej członków sekt i intensywności ich przeżyć religijnych.
Na początek, krótki wstęp. Moim zdaniem zasadą religii jest kopiowanie pewnej, zazwyczaj bardzo atrakcyjnej całościowej wizji – ściślej mówiąc wiary proroka, czy też innego twórcy religii, która w żadnym razie nie jest tożsama z religią oraz „instalowanie” jej we wnętrzach wiernych, którzy w odróżnieniu od mistrza nie dopracowali się swojej własnej. Jeśli porównać wiarę proroka, czy guru do dajmy na to Słoneczników van Gogha, to wierzenie religijne wyznawcy jest jakby ich kserokopią, która co prawda nie odzwierciedla tego, co tutaj najważniejsze – kolorów (czyli, tego że należy szukać samemu), jednak jest podobna do pierwowzoru. O ile „kserokopie” sekciarzy są pierwszymi, może drugimi kopiami oryginału, to katolików – są kopiami kopii numer zylion i można się w nich dopatrzyć wielu rzeczy, ale raczej nie słoneczników. Z tego wydaje się wynikać znacznie większa żarliwość i poważniejsze traktowanie religii przez sekciarzy (które w moim mniemaniu bynajmniej nie jest zaletą).
Wśród zarzutów stawianych sektom można często znaleźć oskarżenie o „zamieszanie w handel narkotykami”. Pomijając kontrowersyjność samego zarzutu, trzeba zauważyć, że o ile nie poprzedza go informacja o powszechności tego procederu wśród sekt lub umieszczenia go w programie ich działalności, to zarzut ten nic nie oznacza. Kolumbię zamieszkuje dziewięćdziesiąt kilka procent katolików i nie sądzę, żeby to akurat tylko kilku procentowa grupa innowierców czy ateistów nakręcała już wręcz legendarny przemysł narkotykowy tego kraju. Żeby być sprawiedliwym, nikt też nie twierdzi, że koka to skrót od Kościoła Katolickiego, a nie od kokainy. A z resztą, związany z Watykanem bank Ambrosiano także zamieszany był w handel narkotykami.
Podsumowując, argumenty kierowane przeciw sektom, o ile nie dotyczą działalności w sposób oczywisty zbrodniczej takiej jak ataki terrorystyczne Najwyższej Prawdy, są wynikiem nietolerancji, ograniczenia lub/i walki konkurencyjnej. Stwarzają one bowiem konkurencję nie tylko popularnie rozumianemu zdrowemu rozsądkowi, ale a może przede wszystkim państwu, któremu zabierają posłusznych i zazwyczaj wykształconych obywateli; Kościołowi, pozbawianemu potencjalnie najżarliwszych, wiernych, czy burżujom, tracącym efektywnych pracowników. Troska o dzieci nie posyłane przez rodziców do szkół państwowych nie wynika bynajmniej z obaw o to, że nie zdobędą one elementarnej, niezbędnej do życia wiedzy, lecz z obawy przed wychowaniem ich w innym systemie wartości. Wszelkie plany prawnego rozwiązania problemu(?) sekt – takie jak np. nie dawno proponowane przez posła UP, są pomysłami chybionymi, mającymi na celu rozszerzenie strefy kontroli państwa, a na krótki dystans, zdobycie poparcia obywateli zaniepokojonych obecnością „innych”, o których krzyczą media.
Zaskakującym jest fakt, że sektofobia znalazła tak duży oddźwięk wśród studentów, czego dowodem jest choćby liczba podpisów pod listem do dziekana wy­ działu fil.-hist. w sprawie Akademickiego Stowarzyszenia Urzeczywistniania Wartości Uniwersalnych (nazwa prowokuje do komentarzy, ale się powstrzymam). Wydawać by się mogło, że uniwersytet jest najlepszym miejscem do ścierania się różnych światopoglądów na płaszczyźnie dyskusji, do której okazją mogły być wykłady organizowane (między innymi) przez członków Kościoła Zjednoczeniowego, jednak czujność i aktywność młodzieży, a przede wszystkim decyzja uniwersyteckich „dostojników” sprawiły, że stało się inaczej. Pozostaje mieć nadzieję, że zwroty typu: „podejrzewać o sekciarstwo” były tylko chwilową niedyspozycją i że inteligencja nie doszła nareszcie do pragmatycznego wniosku – rezygnacji z dyskusji na rzecz efektywnej eliminacji innych.

BeHemot