11 listopada

11 listopada, 2013 w Boruta, nowa edycja by Boruta

11 listopada to umowna data odzyskania przez Polskę niepodległości po rozbiorach. Umowna, bo choć tłumaczy się ją, jako rocznicę przekazania dowództwa wojskowego Piłsudskiemu, tak naprawdę najważniejsze rzeczy działy się w dniach około 11, a przyjęto tą datę, aby skorelować z datą zakończenia pierwszej wojny światowej (stąd, kiedy poprzedniemu prezydentowi zachciało się organizować bal prezydentów z okazji dziewięćdziesiątej rocznicy, został zlany na rzecz ważniejszego wydarzenia).

W ostatnich latach data ta zaczęła się niestety kojarzyć z ekscesami polskojęzycznych nacjonalistów. Dlaczego polskojęzycznych? Już wyjaśniam. Nie istnieje bowiem coś takiego jak polski nacjonalizm. To oksymoron. Polska kultura zawsze była kulturą wielonarodowościową. I temu Polska zawdzięczała swoją wielkość. Wolność, prawa obywatelskie, wieloetniczność, swobody religijne, samorząd, demokracja. To fundamenty wielkości Rzeczpospolitej. Tej pierwszej i tak naprawdę jedynej. Jak się to ma do ksenofobii, nietolerancji, religijnego fanatyzmu i miłości do zamordystycznej władzy narodowców? Nijak.

Ba, jak „polscy” nacjonaliści odrzucający spuściznę czasów świetności tego kraju mają się do innych nacjonalistów? Wyobrażacie sobie Mussoliniego, który zamiast do Imperium Romanum odwołuje się do jednej z wielu średniowiecznych republik miejskich, i to wcale nie tych najsilniejszych? A może Hitlera, któremu zamiast Tysiącletniej Rzeszy marzy się restauracja Księstwa Brunszwiku? Jak zatem można polskimi nazwać ludzi, którym bliższe jest zabite dechami plemienne księstewko od mocarstwa?

Nie można, bo nigdy z polskością nie mieli nic wspólnego. Polskojęzyczny nacjonalizm został sztucznie stworzony przez zaborców (podobnie jak np. ukraiński) w celu realizacji polityki dive et impera (dziel i rządź) i łatwiejszego kontrolowania narodów dawnej Rzeczpospolitej. Sztandarowa ikona narodowców, Roman Dmowski, był żałosnym carskim kolaborantem liżącym tyłek Mikołaja Romanowa. Swoje prawdziwe oblicze pokazali polskojęzyczni narodowcy podczas rewolucji 1905 roku występując z bronią w ręku przeciwko polskim patriotycznym rewolucjonistom jako bojówkarze rosyjskiego zaborcy.  Przeciwko miedzy innymi Józefowi Piłsudskiemu.

Także później nie wahali się współpracować tak z obcą jak i miejscowa władzą. W międzywojniu Dmowski nie stronił od współpracy z ZSRS, podczas wojny NSZ często szły na kolaborację z III Rzeszą, później Piasecki, współpraca skinheadów z policja w latach 90tych i wreszcie prowokacje 11 listopada.

Bo do tego właśnie sprowadza się problem polskojęzycznego nacjonalizmu. Do prowokacji władzy. Celem jest po pierwsze odciągnięcie społeczeństwa od prawdziwych problemów, a z drugiej strony usprawiedliwienie zwiększania inwigilacji i represji. Co zresztą się z sobą łączy, bo to pierwsze to także odciąganie uwagi od tego drugiego.

Problem nacjonalizmu został w ostatnich latach sztucznie rozdmuchany przez media, kiedy to działania nielicznych grupek prowokatorów były przedstawiane jako wielkie zagrożenie. Kupiło to niestety wielu młodych ludzi i dało się wciągnąć w walkę z de facto marginalnym zagrożeniem. Tyle tylko, że dzięki temu to zagrożenie urosło. Marginalne grupki na policyjnej liście płac zdobyły rozgłos i przyciągnęły część sfrustrowanego społeczeństwa.  Pozostała część łyknęła wizję brunatnego zagrożenia i łatwiej znosi zwiększenie kontroli władzy. A rząd bezkarnie dokręca śrubę.

Paweł Ziółkowski