Nie samym chlebem Adam Słodowy żyje

8 sierpnia, 2013 w Dżemuś, Stare LaBestie by admin

Nie wiem czy znacie to uczucie. Nie jest to znowu nic szczególnego, a sądząc po tym, jak obsesyjnie niektórzy potrafią bronić swojej wizji korzystania z rzeczywistości, to pewnie znacie. To przekonanie, że samemu zrobiłoby się coś lepiej. Oczywiście „lepiej” jest bzdurą i znaczy po prostu „po swojemu”, a robiąc coś własnoręcznie łatwiej jest zaakceptować rezultat, a raczej – trudniej jest krytykować samego siebie, stąd korzystna zazwyczaj ocena. I nie ma w tym nawet nic niestosownego, jeżeli tylko poświęcimy nieco czasu na hodowanie w sobie świadomości tego, o czym napisałem w poprzednim zdaniu. Bezrefleksyjne zawierzenie własnym nawykom w kwestii normatywności rodzi niesympatyczne postawy, utrudniając na każdym kroku szeroko rozumiane „współżycie”. A nie trzeba dopowiadać jaką męką może być współżycie nie dające satysfakcji… Nie zmienia to jednak faktu, że pomysł zrobienia czegoś samemu jest na tyle godny uwagi, iż warto dołożyć starań aby przestał być samym tylko pomysłem (nawet pomimo drzemiącej w nas naturalnej awersji do fazy wykonawczej pomysłu, która, w przeciwieństwie do fazy koncepcyjnej, wymaga odrobiny wysiłku). Mnóstwo z rzeczy, które, nie zastanawiając się wiele, konsumujemy można wykonać samemu, naprawdę dla chcącego nic trudnego.
Zamiast brodzić w żenująco płytkiej (jeśli wiecie co mam na myśli) rzece tzw. dóbr konsumpcyjnych warto zastanowić się co jest dla nas wartościowe i czy nie możemy zrobić tego sami, odsuwając od siebie choć na moment skojarzenie z czworonogimi ulubieńcami pewnego rosyjskiego fizjologa. Cóż mamy do stracenia? Trochę nudy, serial w telewizji, jakiś zabobon, przyzwyczajenie… (i pomyśleć, że dla niektórych to naprawdę za wiele). Zyskać zaś można bardzo dużo, z czego najwięcej jest chyba zwykłej satysfakcji i uciechy. Bo wbrew pozorom nie musi to być wcale wielkie przedsięwzięcie, małe jest piękne i bywa, że cieszy po stokroć bardziej, poza tym coś olbrzymiego (nie tylko gabarytowo) może nam obrzydnąć już w połowie drogi. Niesłychanie wdzięcznym polem jest kuchnia, jeśli tylko poświęcić trochę czasu okazuje się, że można samemu wyczarować rzeczy dotychczas oglądane tylko na półkach, albo wcale (wtedy jest najciekawiej!). Wiadomo, że nie każdy jest, lub w ogóle chce być, urodzonym mistrzem sztuki kulinarnej, jednak nie próbując w ogóle nigdy się o tym nie przekonasz. Poza tym kto tu mówi o mistrzostwie… amatorszczyzna jest bardziej zaskakująca i kreatywna.
Można próbować zrobić wszystko. Jakiś czas już temu przyszło mi na przykład do głowy, żeby zrobić sezamki. A że chcieć to móc, przekonałem się w niedługi czas potem chrupiąc ten słodki wyrób. Żeby nie być gołosłownym, no i żebyście sami mogli spróbować, podaję przepis. Tzw. niezbędne ingrediencje: ziarno sezamu (dostępne w sklepach ze zdrową żywnością), cukier, olej, miód, kuchnia i dobry humor. Można się też zaopatrzyć w rodzynki lub orzechy (najlepiej ziemne – na wagę, nie solone! lub laskowe, te trzeba jednak trochę posiekać). Teraz do dzieła. W niewielkim garnku podgrzewamy olej (więcej niż do smażenia) do bardzo wysokiej temperatury, wsypujemy do niego (sporo) cukru, mieszamy i czekamy aż się rozpuści zmieniając przy tym kolor na złotobrązowy, nie zapominamy o mieszaniu (dostatecznie często, żeby się nie przypaliło). Następnie dodajemy miodu (nie należy przesadzać, powinno być go o wiele mniej niż karmelu) – nie przejmujcie się jeśli będzie się agresywnie pienił (zwłaszcza sztuczny), wystarczy intensywnie mieszać i zmniejszyć ogień. Do tego wsypujemy sezam – ilość uzależniona jest od ilości uzyskanego karmelu, najlepiej wsypać tyle, żeby z jednej strony wciąż dało się to swobodnie mieszać jak jedną masę, a z drugiej żeby wyszły jednak sezamki, a nie karmelki nadziewane sezamem… Po wsypaniu grzejemy całość przez dłuższą chwilę, mieszając od czasu do czasu. Wsypujemy teraz rodzynki lub orzechy; pamiętać trzeba, że im więcej dodatków planujemy, tym mniej sypiemy sezamu – coś musi to wszystko skleić. Po dokładnym wymieszaniu wylewamy wszystko na talerz układając masę w placek, po czym odstawiamy aby wystygł i stwardniał. Aby zjeść sezamki bez talerza, co teraz może wydać się trudne, wystarczy podgrzać go na parze, oddzielając mięknący placek nożem. Wtedy, najlepiej na folii, za okno (oczywiście na parapet, a nie wyrzucać…), piętnaście minut i gotowe!
Warto pamiętać aby wszelkie bonusy dodawać na krótko przed wylaniem wszystkiego na talerz – mogą się przypalić. Można też nie wrzucać żadnych dodatków, tylko zaraz po wylaniu sezamków, kiedy masa jest jeszcze miękka, powciskać orzechy lub rodzynki, układając z nich wszystko co wam się podoba, tu nie ma ograniczeń. Nie jest to rzecz jasna ścisły przepis (chociażby dlatego, że nie podałem dokładnych danych ilościowych – nie podałem, bo nie potrafię), eksperymenty są nie tylko dozwolone, ale i mile widziane. Można próbować z aromatami, innymi dodatkami lub z wykorzystaniem masy, na przykład jako dekoracji ciasta. Tutaj, jak zawsze, wszystko zależy od Ciebie. Smacznego!

Ulicznik Sezamkowy