Uwaga! Nadchodzą miastożercy!

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie

(…)Poniższa ekspertyza została przygotowana na zlecenie Pełnomocnika Prezydenta Miasta Tczewa ds. Zapobiegania(…) Celem postawionym przed zespołem badawczym było określenie podstawowych deficytów emocjonalnych badanej populacji, z uwzględnieniem fobii urbanistycznych, lęków suburbialnych, zakresu występowania tzw. syndromu fraktalizacji psychiki oraz innych stanów socjopatycznych opisywanej w literaturze przedmiotu(…) W trakcie przeprowadzonych prac, reprezentatywną, losową próbę mieszkańców poddano wielokierunkowym, anonimowym badaniom ankietowym. W celu uzyskania pożądanego materiału badawczego zastosowano kwestionariusze standardowe z rozbudowanymi wariantami wyboru oraz polami typu „hyde park”. Podczas konstrukcji poszczególnych modułów ankietowych wykorzystano także model znany w literaturze jako „straight path”, co stanowiło miejscowy czynnik ograniczający wypowiedź respondenta do uzupełnienia podanego zdania o pojedyncze słowo, bądź izolowany związek słowotwórczy. Stanowiło to dopełnienie badawcze do znajdujących się w opozycji pól typu „hyde park”, zastosowanych obok. Taka konstrukcja ankiet podyktowana była przyjętym założeniem metodycznym badań – tzn. oparcia się w znacznej mierze na analizie psychosemantycznej uzyskanych jednostkowych wypowiedzi.
(…)Wyjątkowo niekorzystne warunki zaobserwowano pod tym względem na obszarach śródmiejskich. Ankietowani z tych obszarów wyraźnie definiują swoje najpoważniejsze niedobory. Wskazywane są głównie braki: „ciszy”, „wolnej przestrzeni dla samorealizacji”, „spokoju sumienia”, „świętego spokoju”, lub temu podobne. Respondenci pytani o określenie swoich niedoborów wizualnych w polach typu „hyde park”, najczęściej umieszczają tam: „brak szerokiej panoramy”, „nieestetyczny, syfiasty krajobraz”, „gnój na ulicach” percepowany w miejscu zamieszkania, prawie całkowite „przesłonienie horyzontu, księżyca i planet” przez zabudowę.
Osobną kategorią czynników wpływających na negatywną ocenę zamieszkania w mieście była frustracja komunikacyjna. Przykładowe uzupełnienia podanych w kwestionariuszu ścieżek typu „straight path” wskazują na powszechne występowanie stanów lękowych i agresji interpersonalnej. Wskazują na to częste w ankietach uzupełnienia typu: „W sytuacji konfliktu pierwszeństwa pomiędzy moim torem ruchu, a torem ruchu wózka inwalidzkiego staram się”: „wmanewrować przed wózek i przystopować połamańca”, „tak kombinować, żeby mnie hajnemedina nie zdublowała, (…)”, patologicznych reakcji w obrębie schematu jednostkowej decyzji komunikacyjnej w sytuacji typu „ja ustępuję w prawo, a on(a) też ustępuje w prawo” dowodzą wypowiedzi z pól wyboru: „takich ślepaków powinno się eliminować”, „zakazać takiemu korzystania z chodników”, „najgorsi są rowerzyści, jednemu wczoraj udało mi się za to skopać tylne koło” . W przedziale wiekowym 20 – 40 lat obserwuje się nawet nasilenie takich odczuć, u niektórych spośród badanych wyraźnie wzmagające frustrację, agresję i stany tzw. napięcia industrialnego (…)

Przedmieście – rodzynek w cieście?

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie

Mimo coraz lepszego zaopatrzenia, a może właśnie też z jego powodu, coraz bardziej dają się zauważyć braki pewnego artykułu pierwszej potrzeby – spokoju duszy. Wszystko to, co wpływa kojąco, staje się dobrem coraz rzadszym. Wygląda na to, że nawet niewidzialna ręka rynku jest w tym przypadku pusta i bezsilna. Cóż to za poniżająca i deprymująca sytuacja – u schyłku XX wieku pojawia się towar, na który popyt rośnie w astronomicznym tempie, zaś podaż maleje równie szybko. I to gdzie – właśnie w mieście, w którym znajdują się nieprzeliczone rzesze potencjalnych klientów. No rzesz kurwa mać! – czy nikt nie ma pomysłu na rozwiązanie tego problemu? Przy okazji można ubić całkiem niezły biznesik!
Zwłaszcza w mieście pojawiły się dramatycznie deficyty ciszy, odosobnienia, pustej przestrzeni, dających uczucie bycia (o)środkiem kosmosu. Brak perspektywy, widoków, brak panoramy, horyzontu, pozasłanianych coraz wyższymi budynkami. Miejski świat został okradziony z całej swojej magii przez szalonych urbanistów, mnożących kolejne budynki i kolejne piętra w nich. Jeśli ze szczytu najwyższej budowli miasta nie widać jego granic zatopionych w tajemniczym dywanie podmiejskich ogródków, poprzecinanych nitkami gościńców niknących w bandażach przydrożnych szpalerów lip i bujnych zagajników, to na chuj w mieście w ogóle wysokie budynki? Jeśli widać z ich szczytów tylko inne szczyty, innych wysokich budynków, zaś pomiędzy nimi rozpełzającą się po horyzont magmę ultraurbanicznego piekła, to miasto traci sens i styl. Nie jest już tym podniecającym pieprzykiem krajobrazu, do którego wyniosłych wież i charakterystycznych budowli ciągną niczym ćmy do lampy: kupieckie karawany, wycieczkowe autobusy kolonistów i wozy wieśniaków pełne wonnej i soczystej żywności. Zamiast być tym pieprzykiem, miasto coraz bardziej staje się wrzodem na dupie planety i naszej psychice. Coraz bardziej brak w nim tego wszystkiego, co jest naturalnym lustrem osobowego ja – swobodnej przestrzeni i panoramy z wysokiej wieży, dających poczucie dystansu i harmonii. Za to na ulicach miasta, w jego wnętrzach mieszkalnych i handlowych, na jego fasadach i frontonach coraz więcej małych lusterek, pokazujących, często skrzywione, drobne wycinki rzeczywistości. Te lustra i lusterka kawałkują coraz mocniej miejską rzeczywistość, odbijając bez końca obraz obrazu obrazu obrazu… I taka też staje się mieszczańska psychika – zaczyna ona przypominać porozpieprzaną na wszystkie strony, pospiesznie uciekającą bandę przerażonych, małych, plastikowych skurwieli. Jeszcze do niedawna ludzie, także w miastach, występowali głównie jako polifreniczni aktorzy teatru ich żyć, w których w danym momencie funkcjonowali jako robotnicy, klienci, członkowie rodziny, poborowi, spacerowicze, itd. Teraz, zwłaszcza w dużych miastach, zaczyna przybywać cielesnych pojemników na miliony maleńkich szaleńców, którzy zawładnęli duszami poszczególnych człowieków. Ludzie tak zdezintegrowani zaczynają coraz częściej nie wyrabiać z niczym. Wygląda na to, że właśnie totalna atomizacja dusz będzie najczęstszą chorobą psychiczną nadchodzącej nowej ery, a jej prawdziwym rozsadnikiem będą bez wątpienia miejskie molochy, pełniące rolę swoistych szamb socjopatycznych. Czy doprowadzi to w konsekwencji do zaniku głównych, dotychczasowych funkcji społecznych, na skutek powszechnej niemożności ich wykonywania w tym stanie – zobaczymy… A jeśli tak się stanie, to czy będzie to (bardzo przyjemny) koniec świata – to już temat nieco w bok i na później.
Wracając zaś do stanu duszy, a zwłaszcza ciała samego miasta, nie zaś tylko poszczególnych jego mieszkańców – miasto, im większe, tym silniej okrada ludzi z kosmicznego poczucia więzi. Zasłania zamiejskie tereny łąk, zagajników, może nawet okolicznych jezior, czy też pagórki porośnięte zdziczałymi krzewami i ziołami. Miasto nawet z czasem zagarnia te tereny dla swoich ohydnych przedmieść. Syfilitycznych suburbii żyjących gorączkowym rytmem przypływów i odpływów do centrum, ciągłym, nienasyconym pożądaniem bycia centrum, nie dającym się pogodzić z peryferycznością i tymczasowością biedy i slumsów. Równocześnie miasto odcina swoich mieszkańców od resztek tych życiodajnych terenów przyrody podmiejskiej, z której mogliby czerpać ciszę, zieleń, głęboki oddech, beztroskie zagubienie na słodkim łonie natury, dmuchawce, latawce, wiatr, czasem także rozrywkę przy niewypałach i niewybuchach. Zamiast tego nasyca dusze ludzkie widokiem morza śmieci podfruwających znad chodników, rzek pędzących śmierdzących hałaśliwych blaszanych puszek – samochodów, i temu podobnych zjawisk. Takie, codzienne widoki tworzą miłą perspektywę i harmonijne tło dla coraz liczniejszych wygłupów samobójców, agresywnych wyczynów subkultur bejzbolowych, czy szczekaniny krwiożerczych pysków biznes-chamów.
Zastanawiałem się ostatnio, podczas wędrówek po Warszawie, odbywanych dniem i nocą, czy miasto tak duże, jak to, daje chociaż coś w zamian. Gigantycznie spiętrzona materia wieżowców, nocna powódź świateł widzianych z ostatniego piętra, wielkomiejska galeria deformacji anatomicznych prezentowanych w podziemnych przejściach – wszystko to ma swój szalony urok, dostępny na pewnym poziomie estetycznej perwersji. Dla mnie jest to impreza nie do pogardzenia. Nawet w takim miejscu kosmos woła nas! Wystarczy tylko choć na moment zerwać z lepką i trywialną życiową krzątaniną mieszczucha – termita. Jak zauważyłem, w roli burzycieli smutnego i wyświechtanego porządku miejskich chodniczków znakomicie sprawdzają się dzieci. Bezkonkurencyjni są w tym ulicznicy. Potrafią oni ze znalezienia byle peta uczynić prawdziwe misterium smaku pierwszego jaranego za garażem szluga, zaś w podwórkowych kałużach przeglądają się oczyma Kolumbów i Magellanów. A co pozostaje dorosłym? Dla prawdziwych koneserów są oczywiście fantazyjne smaczki, takie, jak choćby Dworzec Centralny by night, oczywiście mowa o części tzw. techniczno – wentylacyjnej, w świetle latarki. Zakładając jednak, że nie wszyscy czytelnicy ww. periodyku pogodzą się z poświęceniem pory nocnego wypoczynku dla przeprowadzania niekonwencjonalnych wojaży, pozostanę przy mniej snobistycznych propozycjach.
W ekologii naukowej, tzn. nie w działalności na rzecz ochrony środowiska, lecz w dyscyplinie będącej częścią biologii, znane jest pojęcie tzw. ekotonu. Jest to najprościej mówiąc, obszar styku. Chodzi tu o styk pomiędzy dwoma ekosystemami. Obszary ekotonów są bardzo często bogatsze gatunkowo i bardziej różnorodne od sąsiadujących z nimi „czystych” wnętrz poszczególnych ekosystemów. Obszarom ekotonów w dziedzinie historii kultury mogłyby odpowiadać burzliwe i ciekawe obszary pograniczne, na których w ciągu wieków spotykały się różnorodne wpływy i prądy cywilizacyjne. W przypadku terenów miejskich, których penetrowanie chcę w tym artykule zarekomendować, odpowiednikiem ekotonów bywają wspomniane już przedmieścia. Rejony starych, położonych peryferyjnie dzielnic poprzemysłowych, zapomniane, podmiejskie dworce kolejowe, śródmiejskie nieużytki, zdziczałe ogródki działkowe, a nade wszystko okolice styku terenów zabudowanych i okołomiejskich lasów, zarośli nadrzecznych bądź wszelkiego rodzaju jeziorek, stawów, bajorek, nieczynnych żwirowisk i cegielni – oto prawdziwy raj dla miejskiego globtrottera, spragnionego mocnych i różnorodnych doznań. W takich miejscach zazwyczaj jest więcej roślin i zwierząt, niż w centrach miast, bywają tam także wspaniałe zabytki architektury, zwłaszcza postindustrialnej. Nade wszystko jednak rzuca się w oczy często bardzo duża odludność takich obszarów, mimo ich bliskości względem centrów. Pociąga to za sobą spokój, ciszę i kojący nerwy nastrój menelskiego pikniku pod kępą bzu czarnego. I o to właśnie chodzi. Czas spędzony w takich, przemiłych okolicznościach przyrody, urozmaicony konsumpcją przygotowanego zawczasu napitku i nabitku (od nabijać – oczywiście faję), na długo pozostaje w pamięci, będąc często jakże szokującym kontrapunktem dla śródmiejskiego blichtru i pogoni za cywilizacją centrum, coraz szybciej pomykającego ku bramom piekła.

anioł z przedmieścia

Fragment większej całości

9 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie

motto: Ruchome piaski Europy Wschodniej nie są dla nas najbardziej istotną troską. – Henderson

Gdzieś daleko na wschodzie, albo gdzieś jeszcze dalej, tylko że na zachodzie żyją ludzie, dla których nie umieramy tak naprawdę nigdy.[Miękkość i ustępliwość przezwycięża to, co silne i twarde.]
Dla tych ludzi dusza-podświadomość nie umiera nigdy, tylko odradza się w kolejnych ciałach-wcieleniach, a rodzaj i rola nowego życia zależy od jakości poprzedniego. [Twardy jak skała – co za bzdura!]
Człowiek, może odrodzić się nie tylko jako inny człowiek, ale nawet jako zwierzę. Dla nich możesz zostać w przyszłości robakiem lub demonem. Dziwne, prawda? [Byłem właśnie kimś takim i rozsypałem się. Zakończeniem takiego scenariusza jest nieuchronne zniszczenie.]
To życie, co tu przeżywasz je teraz razem z nami, jest tylko fragmentem, tego dużego nieśmiertelnego, ponoć. [Nie ma takiej skały, której nie ogarnie woda – owa uległa i bezkształtna substancja, której możesz dotknąć, ale nie zdołasz uchwycić.]
Są wśród owych i tacy, co myślą, że wszyscy jesteśmy ze sobą związani, że wędrujemy poprzez te wcielenia, jak mówią, walcząc i kochając się ze sobą. Jedni są naszymi odwiecznymi wrogami, z którymi toczymy niekończące się boje, raz wygrywają oni raz my, zazwyczaj nikt. Innych kochając gonimy by złączyć się na czas jakiś, zanim trzeba będzie znów rodzić się na nowo czy to tu, czy tam, zawsze razem. [Nie ma takiej skały, której nie ogarnie kiedyś duch, tego co nie znane. Dotyczy to zarówno życia, jak i śmierci.]
I mają wśród nich być i tacy, co chcą przerwać ten wspaniały korowód, po prostu uciec od tego. Mówią, że odrzucają cierpienie, jak nazywają życie. Zamiast próbować się spełnić tu i teraz, uciekają w góry swych myśli, gapiąc się w jeden punkt dokonują somolobotomii, by wyłączyć się ze świata. W ten sposób tracąc ból i szczęście zarazem. Tę, jak dzień i noc, nierozerwalną parę. Zniewoleni pragnieniem odrzucenia wszelkich pragnień umierają w zastygłej pozie zgorzknienia z fałszywym uśmiechem na nieruchomych ustach. [Nie znajdę dla siebie schronienia jeśli wciąż będę wykazywał jaki jestem wspaniały.]
„Ale czy to wszystko możliwe?” pytasz. Nie wiem – muszę odpowiedzieć, lecz chciałbym, by tak właśnie było, może lepiej by tak właśnie było. [Cudownym miejscem schronienia jest dla mnie strumień życia: byt cichy, delikatny i miękki, który – o dziwo – przezwycięża wszystko. (Przerobiony fragment jakiegoś tekstu.)] S. Ebrio

ROBAKI NAD RANEM

9 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie

Jest środek nocy, gdzieś na zewnątrz pada deszcz. Siedzę sobie przy biurku, obok szumi spokojnie komputer, a w radiu grają bluesa. Atmosfera taka, że można zawiesić siekierę. Mrówki też nie śpią, na parapecie pośpiesznie rozkładają na części muchę, co mnie od kilku dni w pokoju i głowie latała, teraz nie lata, martwa jest. Ja jej nie wyeliminowałem, sama padła.
Zastanawialiście się na jakich zasadach działają owady? Dla mnie to takie małe, organiczne roboty – tania, masowa produkcja, jak kalkulatory z Hongkongu, a jednak działają. Żyją średnio od kilku godzin do kilkudziesięciu dni, ich komputery pokładowe mieszczą jedynie proste programy operacyjne. Wystartować do życia, dorwać się do jak najbardziej nieograniczonych zasobów pokarmu, pokopulować, złożyć jaja, gdzieś po drodze można jeszcze wyeliminować kilku konkurentów i … no właśnie i co?
Wydawałoby się, że chodzi tu o przedłużenie gatunku, ale to taka sztuka dla sztuki, no może dla przyjemności. Przyjmijmy jednak, że owady nie mają przyjemności odczuwać przyjemności. [Wiem to okrutne, ale jak zobaczycie to bardzo potrzebne i wygodne założenie.] Zarazem ilu naszym zawodnikom udaje się dobiec do mety? Jednemu na tysiąc. Jednemu na dziesięć tysięcy. Działa to na zasadzie przypadku, ich programy są zbyt prymitywne, by dać szansę asertywniejszym jednostką(takich po prostu nie ma), to tylko ruletka, ślepy traf. Nie ma mowy o doborze naturalnym, nie wygrywa lepszy, bo wszyscy są jednakowo tandetni.
[Czas, chyba, na małą dygresję: (motto: Przygoda zawsze mnie odmładza.- M(nchhausen)
Byłem w kinie, w kinie, nie na filmie. Zapamiętałem jednak taką scenę: Ktoś kogoś spytał:
– Nie żałujesz?
– Nie, uważam, że postąpiłem dobrze. Dziś wybrałbym taką samą drogę, ale nie ma dnia, żebym nie chciał tego zmienić i zrobić inaczej. – No cóż, oni zawsze mówią to samo, nie ważne co wybrali.]
Dlaczego więc, zamiast produkować miliony bubli, nie zrobić kilku super niezniszczalnych, super odpornych, super płodnych, super mądrych osobników, tak jak to jest u smoków? Mnie się wydaje, że tu nie chodzi wcale o tych co przeżyją, a o tych co dadzą się zjeść. Wyobrażacie sobie świat bez tych robali, bez tych latających, pełzających lub biegających konserw. [Osobiście wolę marchewkę.] Wypuszcza się milionowe serie tandety, by zapchać tym wszystkich, a tych kilku co przetrwa, zapewni ciągłość dostaw. A ktoś musi jeść, by inni mogli być zjadani. I kto tu się dla kogo poświęca?
Wyobrażacie sobie Słoneczniki van Gogha bez tych milionów tanich reprodukcji wiszących w milionach domów, urzędów i stołówek. To chyba dobrze, że ani mrówki ani mucha z mego parapetu nie odczuwają przyjemności, bo to oznacza, że nie uświadamiają sobie swego bytu, po prostu działają mechanicznie. Mrówka zatopiona w rozważaniach metafizycznych nad nogą padłej muchy, muchozol byłby wybawieniem.
Widzę wokół wiele mrówek, ale mrówkocaust to nie robota dla smoków. One zbyt wyróżniają się intuicją, mają zbyt otwarte serce, są sumienne, inteligentne i pewne siebie, ale zarazem drażliwe, samowolne, bardzo uparte i nierzadko pozbawione skrupułów. Bywają samotnikami i oryginałami. W uczuciach zdolne do wielkich, choć nietrwałych namiętności i dosyć cyniczne(prawdomówne?).
Santiago Ebrio
P.S.: Przepraszam, najmocniej jak tylko smok może przepraszać, wszystkie stawonogi i ssaki jakie popełnionym przeze mnie paszkwilem uraziłem.

PORWANE PORTKI ROZUMU

9 sierpnia, 2013 w AnteK, Stare LaBestie

Kiedy śmieciu żresz golonkę
Kiedy pizdo ryj malujesz
Babcia Krysia ma czerwonkę
Lub gazetą się brandzlujesz
Siedzą chłopcy, albo leżą
Jedzą czosnek i chleb żują
Z gaci czują woń nieświeżą
Smak ołowiu w sercu czują

O Czeczenio matko grozy
O głupoto matko kukieł
Daj nam boże łyk narkozy
I do kawy dosyp cukier
Nas porwane portki piją
Pchali się, niech w ziemi gniją

Kiedy nasze dzienne sprawy
Przybierają kształt sedesu
Neurotycy głodni sławy
Czują niesmak do szmoncesów
Gdy lewiatan mroczny państwa
W swoje macki rozum chwyta
Czy modlitwa brzmi kapłańska
O porwanych papież pyta
O Czeczenio matko grozy
O głupoto matko kukieł
Daj nam boże rozum kozy
Na drożdżówce słodki lukier
Co porwani nas obchodzą
U nas w blokach zsypy smrodzą

AnteK
Marzec 1998

Forma

9 sierpnia, 2013 w AnteK, Stare LaBestie

Dzień w sportowych butach
Podąża z powagą na przemiał
Słońce, gorejąca latarnia rozumu
Praży uzbrojony zaprzęg wołów
Na przyzbach kamiennych chat
Siadają strojni statyści absurdu
Pod progami chat zakopane
Przezroczyste czaszki dmuchawców
Nad błękitną kroplą materii
Pająk czasu tka pajęczynę snu
Dysk słońca płynie
Po tafli jeziora nocy
Świat wezbrany formą
Spływa w świetlistą paszczę
Nicości.
Antoni Kozłowski

Fatima – Kartka z podróży

9 sierpnia, 2013 w KaMog, Stare LaBestie

Podróże kształcą. Jest to niezaprzeczalny fakt. W czasie tegorocznych wakacji miałem przyjemność zwiedzić m. in. słynną Fatimę w Portugalii. Niegdyś wioska, dziś całkiem urocze miasteczko żyjące bez wątpienia z turystyki, musiało rozkwitać w ciągu osttnich lat w niebywale szybkim tempie. A wszystko to za sprawą Madonny, która objawiła się właśnie tam. Przebywałem za granicą już około miesiąca, w Fatimie spotkałem po raz pierwszy Polaków; właśnie na placu przed świątynią odbywała się msza w naszym języku… Jakież było moje zdziwienie kiedy na tymże betonowym placu zauważyłem posuwające się na kolanach stare kobiety, dążące do figury Jezusa! Byłem pod wielkim wrażeniem ich oddania się Bogu. Pomyślałem, że kolana muszą mieć zdarte do kości. Podszedłem bliżej. Ku mojej konsternacji zobaczyłem, że poruszają się po specjalnej szklanej tafli ułatwiającej szybkie „ślizganie się” w kierunku obranego celu…
Jak już wspomniałem, Fatima żyje z turystów i… ze świętości. W miasteczku dominują sklepy z dewocjonaliami. Praktycznie jeden przy drugim oferują wszystko: biblie, szaty liturgiczne, figurki, paciorki, różańce, znów figurki, obrazy i znów figurki! Jezusa, Marii, świętych. Największy taki sklep swoimi wymiarami przypominał pół supermarketu. Oczywiście nie dziwił nas widok krzyży i sióstr zakonnych robiących tam zakupy i chodzących z wypchanymi siatkami. To także liturgiczne El Dorado. Po zakupach mogą odpocząć w hotelach. Oto kilka ich nazw: „Światło Świata”, czterogwiazdkowy „Słowo Boże”, tudzież pensjonat „Alleluja”. A jeżeli mają ochotę przekąsić słynne portugalskie peixe espada grelhado czy pescada frite, zapić posiłek musującym vinho verde, niech kroki swe skierują do snack baru o nazwie „Pod Janem Pawłem II-gim”! Ja niestety nie wszedłem tam, gdyż byłem już zbyt wstrząśnięty. Zresztą, kto wie komu dałbym zarobić stołując się tam.
W sumie bardzo się cieszę, że miałem okazję gościć w Fatimie. Równieżcieszę się, że wszystko wygląda właśnie tak, a nie inaczej. Popieram także antysemickie kazania prałata Jankowskiego, popieram każde słowo ojca Rydzyka. Niech ten śmierdzący biznes zgnije od środka!
P.S. W samym miejscu objawienia nie wyczuliśmy żadnych, ale to żadnych wibracji, co zrodziło w nas przekonanie, że mamy do czynienia z kolejnym mitem…
P.S. II Niektórzy czytając moje teksty, mogą pomyśleć, że jestem frustratem, mylą się… jestem komikiem.

Ka Mog

Cztery numery

9 sierpnia, 2013 w AnteK, Stare LaBestie

Na ulicy Wajdeloty
Mieszkał sobie sygnet złoty
Raz podczas trzęsienia ziemi
Bawił się jajami psiemi
Aby po zgwałceniu mamy
Przybrać postać Dalaj Lamy
Lewoskrętny stary boa
Lubił pełzać do kościoła
Wysłuchawszy tam kazanie
Kupił bryndzę w super-samie
I wypiwszy Coca-colę
Skonstruował dwie gondole
Raz portową ulicą
Szła kiełbasa z cukiernicą
A gdy doszły już do wniosku
Nabyły salceson w kiosku
Po którego spożyciu
Odnalazły sens w życiu
W pewnym mieście sto kufajek
Zakupiło tonę jajek
Czując zew feministyczny
Spruły ornat liturgiczny
A gdy zjadły jajecznicę
Wielkie im wyrosły cyce.
Antoni Kozłowski             Listopad 1993 rok

ZIELONA POLSKA NA DRODZE (do) UNII

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie

W związku z ewentualnym wejściem do Unii Europejskiej mówi się dużo o konieczności restrukturyzacji polskiego rolnictwa, które jest ponoć zacofane, bo gospodarstwa są u nas często małe, używają mało maszyn i nawozów etc., słowem – za bardzo przypominają pola a za mało fabryki. Przemysł rolniczy, bo tak to trzeba nazwać, jest na Zachodzie bardzo rozwinięty, dzięki olbrzymim dotacjom produkuje dużo i ładnie, choć niezbyt zdrowo i smacznie. Rolnicy są tam kompletnie zadłużeni w bankach (w Niemczech przeciętnie 100 tys. DM na gospodarstwo, przy czym w ostatnich latach ich liczba spadła z 5 do 1 mln.. ), wielu nie wytrzymuje konkurencji i opuszcza wieś, powiększając liczbę bezrobotnych w miastach. Wprowadzenie wzorów europejskich w Polsce doprowadziłoby polskie rolnictwo do katastrofy, liczba bezrobotnych byłaby dużo większa niż na Zachodzie (tam przemysł wchłaniał przybyszy ze wsi przez kilkanaście dziesięcioleci a nie parę lat, a i tak większą ich część „odesłał” do Ameryki), zaś polskie rolnictwo byłoby całkowicie zależne od zachodnich technologii (wiele gatunków roślin, nie mówiąc już o maszynach, nawozach czy środkach ochronnych, jest opatentowanych), energii (ropę do traktorów czy kombajnów musimy importować) i kredytów, a także rynków zbytu na Zachodzie (a że nie stać nas na dofinansowanie w stylu zachodnim, zaś w negocjacjach celnych nie mamy większych szans jak pokazała sprawa cytrusów z Hiszpanii – walka o rynek byłaby przez nas przegrana).
Czy istnieje jakaś alternatywa ? Sądzę że tak, jest nią ekorolnictwo: gleby są u nas nadal czystsze niż na Zachodzie (na 19 mln. hektarów nadmiernie skażonych jest 1,5 mln., mniej niż 10 %), gospodarstwa nie są ani przetechnicyzowane jak na Zachodzie, ani skolektywizowane jak na Wschodzie, a warzywa i owoce choć nie zawsze wyglądają ładnie – są zdrowe i smaczne (identyczne i kolorowo błyszczące na Zachodzie zawierają za dużo nawozów, konserwantów itp., a smakują często jak papier toaletowy nasączony sokiem owocowym). Ekologiczna żywność mogłaby znaleźć uznanie nie tylko na polskim rynku, nadto można by produkować źródła energii naturalnej, rośliny dla przemysłu (len, konopie, wiklina itp.) oraz rozwinąć ekoturystykę (o ile starą malowniczą wieś, z pobliskim lasem lub czystą rzeką czy możliwością jazdy konnej etc., ktoś zechce odwiedzić, o tyle półmiejski ośrodek przemysłu rolniczego nie jest żadną atrakcją). Małe gospodarstwa rodzinne bez nadmiaru techniki, zwłaszcza zaś chemii, nie są tu przeszkodą lecz wielką zaletą i szansą na XXI wiek, dlatego powinniśmy ich bronić i jeżeli w ogóle coś dotować to nie „farmerów” a ekorolnictwo właśnie.

[Na podstawie info z konferencji prasowej Federacji Zielonych w dniu 16 X 97;
jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o ekorolnictwie, albo o zagrożeniach płynących z genetycznej modyfikacji żywności, piszcie na adres krakowskiej grupy FZ:
Darek Szwed, ul. Sławkowska 12, 31 – 014 Kraków z dopiskiem: „Menu na Następne Tysiąclecie”
Federacja Zielonych – Grupa Krakowska; tel. / fax: 012.222264 lub 012.222147]

POSTĘP

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie

Jest takie słówko i kryjące się za nim zjawisko, które przez ostatnie parę wieków kojarzono na ogół pozytywnie i tylko tracący pozycję dawniej uprzywilejowani (kler, arystokracja) lub kontrowersyjni intelektualiści (jak Rousseau) kontestowali je – mowa oczywiście o postępie, który miał oznaczać więcej wszystkiego, i rzeczywiście było więcej, tak dobra jak i zła… Postęp bowiem oznacza wzrost, a jak uczy taoizm – każda rzecz doprowadzona do skrajności zmienia się w swoje przeciwieństwo (koncentracja sił i środków w jednym ręku pozwala więcej zdziałać, ale i zaszkodzić: fabryka może wyprodukować więcej niż rzemieślnik, ale bandyta nie jest tak groźny jak generał czy inny dyktator; zresztą i fabryka traci dobre strony, gdy nie chce już tylko zarabiać na chleb, ale musi produkować dla zysku i przetrwania na rynku, choćby nie było na to popytu… Zaś nieszczęście polega na tym, że nie da się tych procesów wzrostu rozdzielić). Nasz świat ma swoje granice, choć fanowie postępu w XIX wieku (a co bardziej tępi i dziś) sądzili, że możliwości wzrostu są nieograniczone. Oznacza to, że żeby komuś coś dać, komuś trzeba zabrać. Rosnąca stale ludzkość poszerzała swą przestrzeń życiową kosztem przyrody, Zachód bogacił się kosztem swych kolonii, elita zaś kosztem spychania na margines coraz większej części społeczeństwa. Dziś bariery wzrostu widać już wyraźnie i coraz trudniej uczynić krok naprzód, bo coraz mniej można zabrać przyrodzie, krajom Trzeciego świata, biednym – mniej mają niż dawniej, a co więcej – stawiają coraz większy opór. Do ograniczonych umysłowo uczestników szczurzego wyścigu ta prawda dochodzi z trudem, kiedy natrafiają na opór myślą tylko jak wygryźć konkurencję. Cały świat ogranicza się dla nich do profesjonalizmu i profitów z tegoż, pracy i konsumpcji. Poza tym życie własne, nie mówiąc już o innych ludziach, a zwłaszcza przyrodzie, nie istnieje. Pytać: po co to wszystko ? nie próbują. Autorefleksja, jeśli w ogóle się pojawia, nie wychodzi poza kwestie typu: czemu nie wyszło, co zrobić by się nie dać, itp. Kiedy pytania robią się za trudne zawsze można sięgnąć po „rozrywkę”, zakorkować głowę jakimś dragiem czy powrotem do wyścigu o miejsce przy korycie…
Po co żyje człowiek ? Czy potrzebuje tyle śmiecia by udzielić sobie odpowiedzi na to pytanie, by żyć w sposób szczęśliwy ? Czy ilość rzeczy, wynalazków, pieniędzy, informacji wokół nas poprawia jakość życia ? Czy nie żyło by się przyjemniej, gdyby każdy z nas miał dajmy na to domek z ogródkiem, zaspokojone podstawowe potrzeby, sporo czasu wolnego na kontakt z rodziną, sąsiadami, znajomymi, ale i na samotność, dla duszy… ?! Po co kierat szkoły, pracy, kariery, polityki, po co jechać daleko samochodem czy samolotem, oglądać inne światy w żurnalach, telewizji czy internecie ? Czy nie mamy do zrobienia niczego tutaj i teraz, czy musimy wciąż od siebie uciekać ? Więc na co to wszystko, skoro za każdym nowym osiągnięciem biegniemy jeszcze dalej, bo może tam coś się stanie, jakiś cud, który wszystko zmieni [„tym razem się nie udało, ale następnym razem na pewno też się nie uda”]. Pomijam fakt, że dla większości pozostają ersatze (podziwianie życia wielkich tego świata, którzy zabijają się z tej wielkości po pijaku, marzenie o szybkich samochodach w małym fiacie rozbitym przez tą chwilę nieuwagi, trzepanie kapucyna nad świerszczykami dla playboya czy chodzenie na wybory dla złudzenia o wpływaniu na rzeczywistość), a mimo to dla wielu to wystarcza, nadzieja na cud i spektakularne upadki tych z góry rozwiewają wątpliwości, przynosząc ukojenie, do następnego razu…
Ludzie zresztą tylko w niewielkim stopniu kierują swoim życiem, na ogół ulegają oficjalnym wizjom świata (od paru stuleci jest to obsesja wzrostu, postępu właśnie), które są tylko przykrywką dla interesów. Postęp nie zaczął się od pragnienia wzrostu, ale od rywalizacji. Wielcy tego świata wciąż pragną więcej, o wiele więcej niż potrzebują do zaspokojenia swoich najbardziej wyrafinowanych potrzeb, a by mieć więcej niż rywale – nie można stanąć w miejscu, bo wypadnie się z gry. Co z tego, że nie zjemy dwu obiadów na raz, ale trzeba wyrzucić w błoto lub zamknąć w sejfie i trzeci, by zakasować konkurencję. Postęp to w gruncie rzeczy koncentracja dóbr (także informacji, siły etc.) a nie ich wzrost – jeśli można coś rywalom zabrać czy zniszczyć – władza chętnie to uczyni, jeśli opór jest zbyt wielki – trzeba sięgnąć do bardziej wyrafinowanych metod, jak handel, a ostatecznie i produkcja (choć i tu idzie o to by odebrać rynek, zniszczyć konkurencyjną produkcję). Dlatego po kapłanach i wojownikach przyszli kupcy i fabrykanci. Bez władzy jednak masowa produkcja nie byłaby możliwa (to dzięki produkcji mundurów i broni dla armii w XVIII w. narodził się przemysł, to zamówienia wojskowe pozwoliły wyprodukować prototypy komputerów, a chęć kontroli polityki i rynku stworzyła mass – media. Na dobrą sprawę tak samo wyglądał zresztą początek cywilizacji, wielkie systemy nawadniania pól na Bliskim Wschodzie organizowane przez „święte PGR-y”, państwa – miasta kierowane przez kapłanów, pismo wymyślone dla potrzeb ich administracji itp.). Tyle że większość owego przybytku pożera właśnie owa władza (dla potrzeb ludzi produkcja wielokrotnie jest za wysoka). Buszmeni San z pustyni Kalhari na zaspokojenie swych potrzeb „pracują” (zbierając żywność) kilkanaście godzin w tygodniu, 2 do 4 razy krócej niż cywilizowani obywatele Zachodu, ba – stać ich nawet, by w razie nieurodzaju poratować sąsiednich cywilizowanych rolników. Czy warto więc trwać w tym kołowrocie ?! Odebranie władzy tego, co nam zabiera (z owoców pracy, ale i czasu wolnego) pozwoliłoby żyć w dostatku każdemu, a jednocześnie poprawiłoby klimat społeczny (np. przestępczość – nie byłoby zbytnio ani po co kraść -wszyscy mieliby na zaspokojenie potrzeb- ani jak – łatwo raz na jakiś czas obrobić bank, trudniej kraść każdy posiłek, a nadmiernych bogactw nikt by nie miał, bo i po co). Może więc zamiast liczyć na wzrost gospodarczy zająć się poprawą jakości życia materialnego, społecznego i duchowego przez zajęcie się sobą i odrzucenie systemu ?! Albo przestać narzekać na niedogodności cywilizacji, stanie w korkach, narkomanię, rozboje, brud, hałas etc., skoro sami przyczyniamy się do ich wzrostu, choćby i tolerując pazerność władzy!
A może po jednym głębszym i zapomnieć o cenie, którą przychodzi nam płacić za postęp, z gębą wlepioną w telewizor (czy czego tam używacie; w końcu jak mawiał koleś od MTV [mocne tanie vino]: nieważne, papież czy Merlin Monroe, CeKaeM czy pół litra, ważne by zwalało z nóg) ?! Do następnego razu…

Russo