by admin

Wstęp do krótkiego kursu społecznego aikido

10 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by admin

Anarchizm XIX-wieczny walczył z rządem, kapitałem, czy kościołem i innymi formami panowania, bo te nie dawały ludziom żyć, trzeba było walczyć na śmierć i życie! Wiedziały o tym obie strony, nie było zmiłuj! Ta walka dala owoce, elity ustąpiły masom, rzuciły trochę ochłapów – a szczególnie skore do rzucania były za komuny, to znaczy, ze strachu, że jak się nie podzielą z ludźmi tym, co ci ludzie wytworzyli, to może im się zamarzyć komuna i trzeba będzie oddać wszystko. Dziś, gdy szlag ją trafiał znów dociskają śrubę. Ale nawet teraz, przynajmniej na Zachodzie wśród młodzieży z dobrych domów, gdzie tak wielu jest anarchistów, da się żyć. Więc anarchizm społeczny (czyli próba zmiany całego systemu) zmienił się w anarchizm stylu życia, co widać już w ’68 i co przesądziło o jego rozmyciu się. Nie klęsce – kulturowo
przeorał system głęboko na tyle, że luz to wręcz jego główny slogan reklamowy, źródło jego siły w epoce kapitalizmu [zysku z] konsumpcji, a nie produkcji. Ale właśnie to sprawia, że trudno mówić o sukcesie ’68. Kontestacja stała się wentylem bezpieczeństwa, a co gorsza, doskonałym reformatorem systemu tak, by nic nie zmieniając w istocie rzeczy (niesprawiedliwy podział dóbr i brak wpływu na poczynania rządu
nie zmniejszyły się i wręcz rosną), uczynić go bardziej znośnym dla ogółu. Jednak kontestatorzy tego nie widzą, za pieniądze z korporacji i podatków bawią się w ich kontestację, powtarzając XIX-wieczne rewolucyjne slogany, bo dziś to już nic nie kosztuje a dobrze im robi na moralnego kaca i pocz­cie bezsiły wobec systemu.

Gdy nie idzie nic zmienić w realiach, zawsze można powalczyć w sferze symboli, stąd tak duże zaangażowanie ruchu w walkę o nie, np. sprawy legalizacji aborcji, gejów, marihuany itp., czy wojnę w Iraku – to na tyle abstrakcyjne dla nas, że wydaje się dość bezpieczne, a bardzo pasuje na symbol walki z istotą systemu”, jego centrum – USA, co zresztą pasuje drugiej stronie, nie tylko z uwagi na jej fundamentalizm, ale i odwracanie uwagi od rzeczy naprawdę ważnych. Efekt (wojna fundamentalizmu – politycznej poprawności) sprawia, że wszyscy są zadowoleni a system ma się dobrze. A jak nic z walki nie wyjdzie, nikt z tego powodu głodny nie będzie (nb., może to, iż mamusia ich kocha”, sprawia, iż mało który działacz czuje się zmuszony zajmować realiami, na tyle przyciśnięty do muru, by zacząć walczyć na serio – dziś nie ma nawet takiej błazenady jak RAF czy Czerwone Brygady a imidż bojowników nie zmienia faktu, że Czarny Blok, choć w kominiarkach, szedł grzecznie na anty-szczycie w Warszawie). Siły prawdziwej nie ma więc, a ta, która mogłaby być (z przekonań, a nie interesu życiowego), jest trwoniona na działania jałowe – weźmy np. Sprawy obyczajowe, o jakich wspomniałem wyżej. Opinia publiczna jest w kwestiach aborcji, narkotyków czy religii w szkole pół na pół podzielona na ogół, więc jest mała szansa, by osiągnąć konsensus (wszystko jedno, w sprawie legalizacji, delegalizacji czy w jakiejś innej postaci). Można próbować wymusić na władzy tą czy inną opcję wbrew opinii publicznej. Tak próbuje grać kościół, bo wie, iż otwartego sporu o publikę nie wygra, ale tak próbują działać i działacze niezależni (może z tego samego powodu). Nie rozumieją przy tym, że walka o delegalizację nazistów czy legalizację ślubów dla gej6w to pomysł samobójczy – nie tylko nie ma szans w tej konkretnej sprawie: referendum może wykazać, że fanów takiej wolności (w granicach prawa) jest niewielu, a odwołanie do rządu nie daje gwarancji, że weźmie on naszą stronę. Ale jest jeszcze gorzej, bo wchodząc w tą grę – uznajemy jej reguły (ogół czy rząd mają prawo decydować za nas, co nam wolno, a czego nie). O ileż rozsądniej byłoby powiedzieć, iż nam to nie pasuje, że chcemy, by w kwestiach nie mających jednoznacznej oceny moralnej nie mógł za nas decydować (co wolno, a czego nie) nikt – poza tymi, których to dotyczy bezpośrednio, a i to w każdej sprawie z osobna (w razie sporu można by się odwołać do sądu cywilnego a nie ścigać z urzędu nawet tam, gdzie żadna strona tego nie chce). Opcja taka mogłaby liczyć na zrozumienie ludzi, którzy bądź nie mają swego zdania w danej sprawie, bądź są umiarkowani i gotowi do kompromisu (a tacy, przeciwnie do fanatyków z obu stron, stanowią większość). Byłby to też dobry pomysł do działania na rzecz wycofania się państwa z życia społecznego w ogóle, bo gdyby to zadziałało tu, to czemu nie przenieść tego na inne sprawy (co zresztą samo się w wielu kwestiach zdarzy wobec niechęci liberałów do dbania o zdrowie, szkoły czy opiekę społeczną). Kontestatorzy wolą jednak tak jak władza bić się o narzucenie swojej jedynie słusznej wizji cudzego życia innym i mamy zamiast tego rząd, co grając aborcją np., może nami manipulować: dziel i rządź, odwracanie uwagi etc. Przerabialiśmy to wiele razy, sprawa nie jest załatwiona po myśli żadnej ze stron i nigdy być nie może – co 4 lata opinia odda władzę nowej ekipie, a ta znów coś zmieni czy tylko obieca to przed wyborami. W ten sposób wkręcamy się w bajkę bez końca, a to co istotne nam umyka.

A co jest istotne? To zależy, np. dla znudzonego studenta balanga, która nie ma końca i jeśli akurat jego hobby jest bycie działaczem, nie ma on nic przeciw temu, bo w ten sposób starczy mu na całe życie (albo póki nie uda mu się dojrzeć) tematów do kontestowania. A normalnie – dom, praca i takie tam (szerzej: społeczność, w której się żyje, zdobywanie środków na zaspokojenie potrzeb – warunki realizacji swoich pragnień). I tu wracamy do tematu społecznego wymiaru życia – wielu ludzi nie ma pracy, jak ją mają często muszą godzić się na kiepską płacę i brak poszanowania ich godności. Przyjemniej byłoby pracować u siebie. Podobnie z mieszkaniem (idzie nie tylko o dom, ale społeczność, w której się żyje). Fajnie byłoby też móc realizować swoje marzenia, nie musieć wybierać między pracą czy rodziną i działalnością społeczną etc. Czy to możliwe? A czy ktoś spróbował? I to jest właśnie ten pomysł dla działaczy, jak połączyć pracę z działalnością a działalność z normalnym życiem (dziś przypomina ona wiarę katolików – na co dzień siedzimy w syfie, ale od święta kontestujemy go na demonstracjach czy wykładach o tym, że inny świat jest możliwy – są cotygodniowe spotkania i wielkie akcje, jak owa procesja Bożego Ciała na anty-szczycie w Warszawie). A zacząć trzeba od niedziałania i wycofania się z konfrontacji z systemem tam, gdzie mu to pasuje. Takim terenem jest polityka – walka o władzę i o tworzenie prawa, o rząd dusz, opinię publiczną – co mamy jej na serio do zaproponowania? Publice system w pełni odpowiada, jeśli coś jej nie pasuje, to raczej jej kiepskie miejsce w systemie, a nie to, że istnieje i że jest niesprawiedliwy (o wolności nie ma nawet co gadać, pewno sami działacze poczuliby się tu zagubieni, gdyby rząd z dnia na dzień przestał istnieć – kogo bowiem by się kontestowało, że nie wspomnę już o tym, kto by ich musiał utrzymywać). Dziś nie ma tak prostej sytuacji jak była za komuny czy u Marksa, że człowiek od razu wiedział, kto wróg, a kto swój – z kim i przeciw komu walczyć. Ba, nawet tam, gdzie to wiadomo (np. w fabryce, która okrada swoich pracowników), ludziom trudno iść na całość (o ile za komuny robotnicy walczyli o samorząd, o tyle dziś są gotowi wyrzec się go nawet tam, gdzie przez zbieg okoliczności fabryka stała się ich własnością – tak było np. w Brodnicy, gdzie sami uratowali swój zakład, który właściciel kupił od państwa i doprowadził do ruiny, a następnie sprzedali go nowemu, szło bowiem o to, by ktoś urządził im w życiu wszystko, a nie by robić to samemu). Mało więc chętnych do tego, by się rządzić samemu (wiara w dobry rząd jest łatwiejsza), by robić na swoim itd. Naiwna jest więc wiara, iż można zmienić to agitacją (wbrew interesom czy odczuciom ludzi), chrześcijaństwu nie udała się przez 2 tysiące lat ta sztuka. Jak człowiek czegoś sam nie czuje, nie kupi bajki, a nawet jak kupi – będzie żył po staremu, tyle że w zakłamaniu. Nie warto więc dziś (nie wykluczam, że kiedyś się to zmieni) walczyć o masy, a w każdym bądź razie – walczyć gadaniem i demonstrowaniem. Getto jest dziś nieuchronne. Musimy zająć się sobą.

Nie idzie oczywiście o rozwój ruchu jako sztuki dla sztuki, o to, by demonstracje były większe a pismo docierało coraz szerzej do mas – idzie raczej o stworzenie swego świata obok, poza układem, poza rynkiem – wyścigiem szczurów. Jeśli jest nas dość wielu i dość poważnie bierzemy nasze ideały (to znaczy – nie tylko wierzymy od święta, ale chcemy nimi żyć na co dzień), możemy zacząć budować własną społeczność miejsce do pracy i życia – najlepiej jako jedną całość. Dziś już wiele można (to nie komuna, co niszczyła każdy przejaw samodzielności) a mimo to mało kto próbuje, a jak już, to jakby na niby, jak ze skłotem – jak nam zabiorą strata będzie niewielka, bo to nie nasze. Taka tymczasowa strefa autonomiczna – czemu nie trwała? A jak będzie co bronić, to i walczyć będzie się na serio, choćby na śmierć i życie. Ale może to właśnie przeraża kontestatorów od konsumpcji. Taka rewolucja od święta, jak każda inna balanga, ma jedną zaletę – w każdej chwili można wyjść i nawet nie dbać o to, kto po nas posprząta. A swój dom, zakład pracy czy społeczność takiego luzu nie dają – nie ma gdzie pójść, żal to zostawiać, więc trzeba brać rzecz serio. Ale może mimo to warto spróbować. Uchylić się władzy, zająć się sobą naprawdę tworząc coś, co może -jeśli zadziała – stać się lepszą agitką niż wszystkie nasze demonstracje i ulotki razem wzięte. Bo ma to wiele zalet, jeśli nawet nie da się zrobić wielkiego biznesu i starczy tylko na przeżycie, to i tak jest już dobrze. Ogół nie ma ambicji dorwania się do koryta, starcza mu, gdy nie jest głodno i jest miło, a we wspólnocie zawsze można zrobić, by tak było – bo to i ludzie pomogą, i w kupie raźniej. Niezłym sprawdzianem może być tu akcja Jedzenie Zamiast Bomb, wymagająca sporo pracy i to systematycznej, koordynacji działań większej grupy osób itp. Można tu przejść do robienia go także dla siebie, tworzenia zaplecza (od lokalu po działkę warzywną etc.), można też wciągać do niej ludzi z zewnątrz (np. pomagając biednym zorganizować się w grupy sąsiedzkiej samopomocy bez liczenia na zasiłek od władz). Ale to może dotyczyć wszystkiego, po części to już się dzieje, ludzie tworzą sobie kluby czy media, zamiast iść z książką do wydawnictwa można ją wydać samemu, zamiast nudzić się dla papierka (co i tak nie da pracy) zająć się samokształceniem, jednak najważniejsze pozostaną takie sprawy, jak własny / wspólny dom i praca – i to od nich należałoby zacząć budować własny świat, a nie „walczyć” o to, by się nań państwo zgodziło czy ludzkość chciała kupić. Czasem ta agitacja wygląda tak, jakbyśmy sami nie wierzyli w anarchię i chcieli by ktoś inny zaczął, a jak nie inny – to wtopić w to razem. Zaryzykujemy?!

 

Jany by Jany

racJa a sWoboda

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

kazanie na boże ciało o uwolnieniu pana od boga z religii Kiedy coś dzieje się po raz pierwszy, jest dowolne, nic tego nie ogranicza (poza adekwatnością do rzeczywistości może). Po raz drugi, trzeci, piąty i dziesiąty, czy setny albo tysięczny już tak nie jest, bo działanie popada w pewną rutynę, tak normalnie się robi, wszyscy tak robią etc. Nie jest już ważna adekwatność do świata, ale do poprzednich działań, przynajmniej tak długo, jak długo jest to plus minus skuteczne. To samo dotyczy poznania – zrazu widzimy na świeżo, potem jednak przymierzamy to, co poznawane do zasobu naszych, często odziedziczonych pojęć i poprzednich obserwacji, które żyją w nas w postaci archetypów, definicji itp. W swej najgłębszej istocie są one tym, co chrześcijanie nazywają „świętych obcowaniem / kościołem żywych i umarłych / obecnością i mocą ducha świętego”, zaś na powierzchni skróconą instrukcją obsługi i tanim chwytem czy też wykrętem. W ten sposób powstaje kultura, pewien zbiór stereotypów mocno osadzonych w [nie] świadomości jednostki i grupy. Świat pojęć i wartości przypisywanych zjawiskom, zdarzeniom i czynnościom staje się dla nas ważniejszy niż one same, wyznacza nasze cele i zasady postępowania. A mimo to ciągle pozostaje możliwość działania [do] wolnego, nie poddanego schematom. Nasza reakcja na kolejne wyzwanie ze strony świata może być bowiem zarówno potwierdzeniem normy, utwierdzeniem reguły, jak i jej przekroczeniem, modyfikacją lub odrzuceniem. I wówczas okazuje się, że normalność nie jest niczym więcej jak tylko dużą częstotliwością, że nie jest żadną poprawnością, słusznością etc. Ba – okazuje się, że cel naszej drogi wcale nim nie był, bo działając w innym kierunku, to ów kierunek czynimy naszym celem [w danym momencie -bo każdy następny może go potwierdzić czy zmienić także- i to on wyznacza sens i cel całej dotychczasowej drogi, skoro doń dzięki niej dotarliśmy, a nie ona sama czy jakieś uprzednie założenia, które ów gest tymczasem przekreślił].
Tylko, że iść po omacku trudno, stwarzać każdy kolejny moment życia od nowa potrafi niewielu. Ludzie wolą więc posiadać odgórnie przyjęte, dane im lub narzucone cele, wartości, reguły postępowania oraz przypisywane im znaczenia. Nie mogą pogodzić się z tym, iż jedynym sensem życia jest ono samo, iż jedynym celem poznania jest właśnie ono, boją się [do] wolności. Ale nie to jest największym problemem. Prawdziwy dramat polega na tym, iż przyjmując jakieś reguły, próbują narzucać je innym, nie dbając o ich adekwatność do sytuacji, innej osoby czy grupy. Reguły bowiem muszą być niepodważalne i wszechobowiązujące, inaczej co im po nich. Przecież to wszystko jedno, czy panuje zupełna wolność, czy tylko dowolność zastosowania i interpretacji przyjętych reguł. Im strach większy, tym większa agresja wyznawcy danych zasad w stosunku do innych [którzy swoim lekceważeniem kontestują je], tym większa potrzeba stałości reguł gry. Idee nie są jednak wieczne, choć takimi mogą jawić się jednostce, ewoluują one wraz z kolejnymi urzeczywistnieniami potwierdzającymi je lub przekraczającymi tak czy inaczej. To samo dotyczy także dogmatów, przykazań itp. [gdzie np. podziało się przykazanie o zakazie obrazów i skąd w dekalogu wzięło się osobne przykazanie o pożądaniu żony bliźniego swego ?].
Stopień nieadekwatności i zamknięcia się na życie różnych stylów gry jest różny. Stosunkowo najbardziej otwarty jest rynek, bowiem mimo swego jednostronnego nastawienia na zysk i konsumpcję musi on być adekwatny do rzeczywistości by być skutecznym. Władza może zawsze nagiąć rzeczywistość do swoich wyobrażeń siłą, choć musi ona być większa niż opór rzeczywistości, a o to niełatwo. Otwartość władzy zależy więc od poczucia bezpieczeństwa rządzących i ich przewagi nad oporem wobec niej. Najbardziej odporna na rzeczywistość i najmniej otwarta jest religia, która w całości skupia się na własnym obrazie świata [i zaświatów] a nie na nim samym. Dla wyznawców religii, szczególnie dogmatycznej, opartej na słowie a nie obrazie czy intuicji, liczy się tylko owe słowo, pismo i jego dosłowna interpretacja. Adekwatność do rzeczywistości jest tu niemal żadna, wszystko co nie pasuje do teorii jest uważane za diabelskie sztuczki etc.
Oczywiście w praktyce każdy z nas żyje własnym życiem, bawi się, istnieje na rynku, w pewnym systemie politycznym, takim czy innym kościele, więc od tego, co komu bardziej robi, zależy, co weźmie górę, co stanie się w danym momencie źródłem reakcji na wyzwania świata. Religia obstawia jednak zawsze swój system wartości przeciw światu, nawet gdyby miało to oznaczać klęskę, bowiem zawsze można to wyinterpretować w jej własnym świecie jako ofiarę dającą zbawienie wieczne, a więc gdzieś poza tym światem. Tylko czy jest coś poza tym światem ? Musisz w to wierzyć -odpowiada religia- i to wystarczy [byś poczuł się -choć niekoniecznie był- bezpieczny]. Skąd się to bierze ? Życie to ślepy żywioł, który nie dąży w żadnym określonym kierunku, będąc celem samym w sobie. Z punktu widzenia życia jest to w porządku, ale z punktu widzenia świadomości jego poszczególnych przejawów, świadomości, która rodzi się w konflikcie z rzeczywistością najważniejsza jest nasza rozbita głowa [bowiem kiedy wszystko gra niczego nie zauważamy, dopiero uderzenie głową w mur rodzi pytania, wątpliwości]. Ciężko jej oderwać się od bólu, lęków i pragnień, od danego momentu rzeczywistości, spojrzeć na życie z szerszej perspektywy. Religia mówi o bogu, ale tak naprawdę myśli tylko o naszym „ja” i jego dobrym samopoczuciu [nie darmo chrześcijaństwo jest religią najbardziej personalistyczną]. I z reguły odwraca się od bezbożnego, czyli wrogiego jednostce świata [wszak chrześcijaństwo zrodziło się wśród wykorzenionej ludności miast antycznych, wspólnoty wiejskie zintegrowane ze sobą i ze światem stawiły mu opór, stąd jego wrogów nazywa się poganami, a diabeł i czarownica mają wszelkie cechy ludowych bogów i ich kapłanów]. Ba, chrześcijaństwo -poza nielicznymi mistykami- odcina się i od bezpośredniego doświadczenia boga, chowając go za zamkniętymi carskimi wrotami ikonostasu i dosłownymi interpretacjami słowa o nim. Idzie o to by wygrać, jeśli nie mamy nic do zaoferowania w rzeczywistości, ani nie możemy jej niczego narzucić siłą, to przynajmniej możemy pocieszyć się w świecie naszej wyobraźni, a jeśli fakty doń nie przystają, tym gorzej dla faktów.
Tymczasem istnieje inne wyjście z sytuacji, jest nim brak przywiązania do ego, utożsamienie się z całym życiem w danym jego przejawie, a nie jego fragmentem, punktem widzenia określonym przez zespół wyobrażeń, celów, lęków i pragnień minionych i przyszłych. Potrzebny jest do tego pewien dystans i maksymalne zaangażowanie [na raz !], tak by móc ujrzeć dany moment życia jako wyjątkową całość, a nie „nas” rozumianych jako seria schematów dowolnie wypreparowanych z dotychczasowych doświadczeń, nie wiedzieć czemu tych, a nie innych, równie ważnych z jakiegoś punktu widzenia. Pan [bóg] jest bowiem ową całością, a nie czymś spoza niej. Najzabawniejsze w tej historii jest to, że sformułować pewne myśli pomogła mi najbardziej rozwinięta teologia chrześcijaństwa wschodniego, bardziej otwarta niż zachodnia na bezpośrednie doświadczenie, choć nie umiejąca uwolnić go od dogmatów i historii. Owo bezpośrednie doświadczenie bytu, które Huxley nazywa filozofią wieczystą, jest wspólne dla mistyków wschodu i fizyków kwantowych. Chrześcijaństwo zawłaszczyło ją i zmonopolizowało duchowość w naszym kręgu kulturowym, próbując narzucić drugiej stronie ateistyczny materializm, co było może adekwatne w XIX wieku, ale nie dziś. Nie da się też zastosować już straszaka herezji w stosunku do tych, którzy odrzucają ową uzurpację i przypisywanie filozofii wieczystej do dosłownego rozumienia swoich mitów [że Chrystus umarł i zmartwychwstał za nas (!) etc.], co przydało jej elementy zewnętrzne wobec wiecznego tutaj i teraz, odcinające nas od doświadczenia wiecznego życia.

aMen+

Jany by Jany

KORONA?

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

  Człowiek jest koroną stworzenia, korona zaś oznacza pełnię symbolizowaną przez jej kształt (koło) i zwieńczenie dzieła życia ludzkiego. Pełnia nie jest bowiem nam dana jako coś gotowego, lecz jako zadanie – istnieje potencjalnie i musi być dopiero urzeczywistniona. Bez tego człowieczeństwo nie jest w pełni realne. Dziś ludzi rzeczywistych jest coraz mniej, coraz więcej ni to maszyn do robienia kasy i kariery, ni to wiecznych dzieci, które chcą się bawić, nigdy nie dorastając i nie płacąc rachunku…
Jest to w dużej mierze owocem systemu (nie – wolno) rynkowego, który oczekuje od ludzi tylko dwu rzeczy – po pierwsze tego, że będą dobrymi producentami, po drugie, iż będą jeszcze lepszymi konsumentami owych dóbr, bo żeby system się kręcił produkcja i konsumpcja muszą się nawzajem nakręcać. Stąd owo dziecko – maszyna jakim jest współczesny człowiek (na Zachodzie od dawna, u nas od krachu tzw. komuny). Rzecz przy tym ciekawa, iż ludzie nie akceptują, a często nawet nie zauważają, czy też nie chcą zauważać całości (współzależności) tej pary pozornych przeciwieństw, nie chcą płacić ceny za „balangę, która nie ma końca” i uciekają przed tym w… „balangę, która nie ma końca”. A że różnym ludziom „robią” różne rzeczy, trudniej nam dostrzec, iż w gruncie rzeczy nie ma różnicy między punkiem a filatelistą, ćpunem czy fanem szybkich i drogich aut. Wszyscy oni muszą rezygnować z pełni życia, wchodzić w system i zdobywać środki na owe namiastki owej pełni. Kończą się właśnie wakacje, które odczuwam jako legalny strajk generalny. System w końcu zrozumiał, że po to by trwać musi dać coś masom. Nie wystarczą dekrety państwa i policjanci na rogach ulic, nie wystarczy głód jako przymus ekonomiczny czy kazanie o pracy i piekle dla leniwych. Dziś zamiast (czy też – w cieniu kija) jest marchewka, bo niewolnik w kieracie taśmy produkcyjnej, biurka, sklepowej lady czy kariery potrzebuje długiego weekendu i wakacji, by od nich uciec i by potem… wrócić po środki na nową „przygodę”.
W tej postaci ludzie gotowi są przymknąć oko na wszystkie niedogodności systemu, czasem tylko kiedy przegnie czy da za mało – coś tam poburzą się, coś tam z góry spadnie i znowu jest pięknie, wszystko gra. Nikt nie pali się do zmieniania czegoś na serio; dla frajerów, którzy wolą dostać białą niż czerwoną pałą (i vice versa) są wybory, które niczego nie zmieniają, dla tych którzy to wi(e)dzą zaś – lipność polityki i brud, który sprawia, że lepiej się do niej nie mieszać, zostając w domu.
Jeszcze 10 – 20 lat temu ludzie widzieli sens w społecznym zaangażowaniu, widzieli nadzieję na godne życie w samorządnej rzeczypospolitej. Dziś oddają swój głos partiom politycznym, Kościołowi, fachowcom od rządzenia lub przekonaniu, że politykę trzeba olać – efekt w każdym wypadku jest ten sam – nie mają nic do powiedzenia na temat tego, co dzieje się z ich życiem, zwłaszcza w szerszym wymiarze społecznym, ale w praktyce i w osobistym (mogą wybrać najwyżej -i to nie zawsze- jakim kółkiem czy trybikiem w maszynie będą i w co się będą bawić, ale wyjść poza dziecko = maszynę nie potrafią już). Niektórzy próbują wyjść z układu uciekając w duchowość (na ogół na prostackim poziomie wejścia w nowy układ sekty), inni -choć u nas to rzadkie, bardziej znane na Zachodzie- próbują zniszczyć system kamieniami, koktajlami Mołotowa czy bombami. Czasem obie drogi się łączą i wówczas mamy do czynienia ze świętą wojną, choć ta na ogół jest reakcją reszty świata, szczególnie państw islamskich, na system rynkowy i wewnątrz niego jest już niemodna. Tu dominuje jako forma oporu raczej ekologia.
Czy ktoś widzący marność tego świata (i „nie mogąc dłużej żyć w wyhodkowej atmosferze”, jak pisał w 1907 terrorysta J. Piłsudski) ma prawo go zniszczyć, jeśli inni chcą żyć w owym bagnie ? Czy musi to zachować dla siebie, walcząc z szatanem tylko we własnym sercu, a nie w otoczeniu ? A czy społeczeństwo ma prawo spychać takiego kogoś na margines tylko dlatego, że woli święty spokój i życie w gnoju ? Ba, okazuje się, iż dzisiejszy „wolny świat” jest totalitarny i nie toleruje „nie – wolności” nawet na marginesie (sekta Coresha w USA), czy poza swoimi granicami…
Co robić kiedy nie ma dokąd odejść i walka bywa często jedyną alternatywą, kiedy nie interesuje nas ani praca dla systemu, ani wakacje na skonsumowanie jej owoców ? A przecież zaangażowanie społeczne i rozwój duchowy są istotnymi elementami pełni człowieczeństwa, elementami, których w świecie produkcji i konsumpcji wyraźnie brakuje, co redukuje nas do dziecka – maszyny. Nie znaczy to bym redukował znaczenie pracy i zabawy, metafizyka społeczna byłaby bez nich jedynie przegięciem w drugą stronę.
Pełnia człowieczeństwa wymaga zarówno dziecięcej zabawy, młodzieńczego buntu i dojrzałej pracy, jak i doświadczonej mądrości, przy czym nie musi być tak, że zadanie tej czy innej fazy życia w swej wyłączności pomija całą resztę – przeciwnie, stale potrzebna jest całość, bo bez niej poszczególne elementy wypaczają się i zmieniają w swoje przeciwieństwo. Ta zasada obowiązuje nie tylko w życiu jednostki, ale i całego społeczeństwa. Kiedy praca i zaspokajanie potrzeb zmienia się we własność i pogoń za zyskiem, poszukiwanie prawdy o sobie i świecie w kościół i dogmaty, zaangażowanie społeczne w politykę i przymus państwa, a pragnienie wolności w totalne zniszczenie – nie jest dobrze – jednostronne wzmocnienie dobra rodzi zło. Historia zna niszczące człowieka systemy teokratyczne i absolutystyczne, czy krwawe rewolucje. Obecny system nie wydaje się zły, bo część kosztów przerzucił z ogółu społeczeństwa na jego najbardziej upośledzonych członków, na kraje tzw. III-ego świata, a zwłaszcza na przyrodę. Jednak rachunek (w postaci wzrostu przestępczości, islamskiego terroryzmu czy powodzi) wcześniej lub później przyjdzie nam zapłacić. Alternatywą mogłoby być zrównoważenie rozwoju, nie kosztem czegoś a przy współpracy całości.
Jak jednak doprowadzić do zaniechania walki o byt i zastąpienia jej pomocą wzajemną, gdzie szukać źródeł harmonijnego rozwoju człowieka i społeczeństwa, ludzkości i całej planety ? Przyznaję, że nie wiem. Potrafię tylko pokazywać minusy obecnego stanu, apelować o zmiany itp., siłą bowiem narzucać niczego nie chcę (jak bowiem np. dać wolność komuś, kto jej nie chce). Czasem myślę, że to jednak się stanie, że wymusi to Matka Boska Ziemia lub bunt mas (a może elit ?)… Czy jednak owa ozdrowieńcza katastrofa nie przerośnie człowieka i nie strąci korony stworzenia z oceną niedostateczną ?! W końcu czemu mamy być lepsi od dinozaurów…?

J@ny
Jany by Jany

PAN, BÓG i PIWO

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

,,Jeden woli Mozarta, drugi jak mu nogi śmierdzą”
W tym świecie, a tylko w nim ma sens nasza rozmowa, nie ma prawdy obiektywnej, są prawdy mniej lub bardziej (inter)subiektywne; każdy ma jakąś tam rację, która jest wystarczającą dla niego – jeśli przestaje nią być – szuka lepszej bądź gubi się. Nikt inny nie może za drugiego wiedzieć, czego potrzebuje – więc nikt nie ma prawa mówić, co jest dobre dla innych, zwłaszcza gdy z nim samym nie jest najdobrzej. A tak właśnie jest z Kościołem, który dawno już utracił żywotność i wpływ na morale wiernych, za to nieustannie pcha się z paragrafami w nasze życie.
Moim głównym zarzutem przeciwko chrześcijaństwu jest dosłowność rozumiana nie tylko jako dogmatyzm, ale i zastępowanie ducha literą, mitu historią… „Prawda, którą możemy wyrazić słowami, nie jest prawdą” powiada Lao tsy w „Tao te kingu”. Żaden opis H2O nie powie nam czym jest woda naprawdę, musimy ją zobaczyć, dotknąć, posmakować, zanurzyć się w niej. Tak samo jest i z bogiem (czy raczej – Panem; etymologicznie -a i teologicznie- rzecz biorąc słowo „bóg” oznacza (sz)część(e), dolę, (u)dział etc., tymczasem bóg jako absolut oznacza pełnię a nie osob(n)ę i temu stanowi rzeczy odpowiada imię „Pan”). Nie można opisać całości, bo nawet gdybyśmy poświęcili na to całą wieczność i napisali milion biblii, to i tak obok wszystkiego zaistnieje ów opis, a jego uwzględnienie będzie wymagało kolejnego opisu, który zaistnieje obok, no chyba, że i to opiszemy, ale wówczas ów opis… i tak bez końca.
Tymczasem chrześcijanie twierdzą, że mają książkę, w której zamknęli Pana (boga), i że -mimo sprzeczności pomiędzy jej częściami- ich bóg to bóg prawdziwy, ba – że inni ludzie mają ich w związku z tym słuchać etc. No więc wziąłem to do siebie i: 1) nie będę miał innych (nota bene – a więc są inni !?!?!) bogów przede mną. Nie potrzebuję niczego więcej od nich, bo nic mądrego o Panu mi nie mogą powiedzieć. Ale mówią, mówią bez przerwy – bowiem słowa są potrzebne kapłanom, by móc rządzić ludźmi. Gdyby przyznali za Orygenesem (jednym z Ojców Kościoła uznanym potem za heretyka), że mit chrześcijański to nie jest historia a metafora stanu duszy – byliby bliżej prawdy, lecz nie mogliby z tego wyciągać doczesnych wniosków (korzyści). Tymczasem niepokalane poczęcie, zmartwychwstanie itp. są tak samo duchową metaforą jak podniebne loty szamanów, wędrówki wizjonerów po piekle czy sabaty czarownic, których poza wyobraźnią inkwizycji i milionów jej ofiar ani razu (!) nie potwierdzono. Mistrz Eckhart powiedział kiedyś mądrze, że „bóg jest w sercu nie w kościele” (a „kto nie ma boga w sobie, temu przeszkadza nie tylko gwar ulicy, ale i cisza kościoła”). Wolę więc odczytywać mity chrześcijańskie samemu, bez pośrednictwa klechów, którzy zabijają ducha literą – bo to nie ciało, natura etc. jest wrogiem ducha, ale dogmatyzm ! Jest to bliskie zresztą naszej „starinie”, tradycyjnej kulturze (tak słowiańskiej, jak i szlchecko – sarmackiej), która widząc swą młodszość kulturową chętnie sięgała po obce inspiracje, zachowując jednak prawo do ich samodzielnej interpretacji, wydając przy tym owoce o wiele ciekawsze (dla mnie) niż wschodni i zachodni dogmatyzm. Słowiańszczyzna posiadała np. mit o stworzeniu świata przez boga i nieboga (diabła, człowieka), czasem Chrystusa Emanuela i jego starszego brata bliźniaka – Lucyfera Satanaela. Ślad tego pozostał w przysłowiach mówiących o konieczności kooperacji „dobra” i „zła” w tym świecie (poza nim nie istnieją !): „chłop strzela – pan bóg kule nosi”, „boga czcij i ręki przykładaj” (inaczej „coś na bóg zdał, to już stracone”), „boga czcij a diabła nie gniewaj” czy „panu bogu świeczkę a diabłu ogarek” (by „wilk był syty i owca cała” ?). Ale także w otwartości (bardziej akceptacji dla prawa do odmienności niż tolerancji) wobec innych pomysłów, która wynika z owego dualizmu; uniwersalizm głosi, że bytem jest tylko „dobro” (czyli my i to, co jest -dla nas!- dobre), a „zło” to niebyt, brak „dobra”, bunt przeciw niemu… Jest to pozbawieniem „zła” prawa do bytu samoistnego, do istnienia w ogóle. Tymczasem dla dualisty obok „dobra” (ja) istnieje „zło” (ty), istnieje niezależnie, bez względu na to, czy w walce (Ahura Mazda contra Aryman w Iranie), czy we współpracy, komplementarnie (u Słowian i w taoizmie: in i jang). To dlatego przyjście Persów na Bliski Wschód położyło kres wojnom religijnym na unicestwienie, porywaniu całych ludów etc. (m.in. kres niewoli babilońskiej Żydów), jednak bliskowschodni uniwersalizm niczego się nie nauczył, ba – podrzucił nam swoje zgniłe jajo w postaci dogmatycznego chrześcijaństwa (i jego skrajnej nienawiści do dualistów – albigensów (katarów) na Zachodzie i bogomiłów (paulicjan) na Wschodzie).
O alternatywie sarmackiej pisaliśmy już nie raz, nie będę więc tu tego tematu rozwijał. Chciałbym za to jeszcze raz powrócić do idei czwórcy świętej (której symbol, krzyż z półksiężycem, zdobił kresowe kościoły i cerkwie w Rzeczypospolitej, luterańskich kirch nie wyłączając), a którą jako PIWO głoszę (PIWO to skrót od prostaczek – inteligent – wariat – oświecony; matka (NMP) – syn (boży) – (bóg) ojciec – córka (duch święty, mądrość boża – Sophia) w nomenklaturze chrześcijan); otóż jeden lubi być prowadzony za rączkę, drugi szuka, a inny głosi że prawdę znalazł, zaś ten „kto zna prawdę – nie mówi” (Lao tsy) i tak jest dobrze, tak być powinno. Bo „religia” (brzydkie słowo, ale nie mam lepszego) powinna być adekwatna do stopnia rozwoju duchowego jednostki, tymczasem klechy (W) twierdzą, że wiedzą co jest dobre dla nas i chcą nas prowadzić za rączkę (P), przeciw czemu część z nas się buntuje (I) i wszyscy mówią o bogu (że jest, że nie jest, że chce tego czy tamtego, tak jakby ten, który jest wszystkim, mógł chcieć czegokolwiek), a to przecież bzdura (O). I wszyscy mają rację, swoją i dla siebie.

aMen+

JAny
Jany by Jany

Konfrontacja czy konkurencja ?!

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

Może kogoś zdziwi przeciwstawienie tych dwóch, wydawałoby się, podobnych pojęć. Jeśli jednak dokładniej im się przyjrzymy, okaże się, że obie formy rywalizacji różnią się jednak między sobą.
Konkurencja polega bowiem na zachwalaniu swego „towaru” (produktu, idei, [formy] organizacji, osoby etc.), podczas gdy konfrontacja jest skierowana nie ku nam, a przeciwko innym. Nie idzie w niej o (auto) reklamę, a o pokonanie, o zniszczenie przeciwnika, wroga… Nie próbuje się dyskutować przy tym (co byłoby formą pośrednią rywalizacji: krytyką cudzych i obroną własnych racji), nie przedstawia się najczęściej żadnych argumentów, lecz bezpardonowo atakuje się drugą stronę, odmawiając jej wszelkiej racji bytu. Wizja świata staje się czarno – biała, przy czym to „my” jesteśmy ci dobrzy, a „oni” – źli ! Metodą tą posługują się najczęściej ludzie nie ufający sobie, swej wartości, swoim racjom… oraz wszelkiej maści totalitaryści, którzy nie uznają z założenia cudzego prawa do choćby zmierzenia się z nimi, jeśli nie szansy na to, że to inni mają rację, choćby swoją, choćby część racji… Mam zresztą wrażenie, że totalitaryzm bierze się ze strachu przed wszystkim, co jest inne, nie nasze, co nam nie podlega, z czym sobie nie radzimy… Jest to koncepcja głupia, bo jeśli postawimy sprawę na ostrzu noża, jeśli rację może mieć tylko jedna ze stron, a wygra przeciwnik (co jest bardzo możliwe, wszak bez powodu byśmy się go nie bali), zostajemy pozbawieni jakiegokolwiek znaczenia, jakiejkolwiek słuszności, zepchnięci na margines, w niebyt… Zresztą nawet samo zaistnienie konfliktu, podziału na strony, pozbawia nas wpływu na całość, na resztę, na drugą stronę… Czy nie lepiej w tej sytuacji (tzn. wtedy, kiedy nie interesuje nas kompromis, lecz niewzruszone trwanie przy swoich racjach) zrezygnować z mordobicia i zaszyć się w swoim wnętrzu, w getcie swojej własnej strony w pokoju ?! I to by było na tyle. Ale jest jeszcze jedna kwestia, dotycząca tym razem nie stron sporu, lecz -nazwijmy to- klienta: otóż konfrontacja czyni go biernym, może co najwyżej wybrać „słuszną” stronę (o ile nie jest tą drugą; jeśli nią jest lub jeśli wybierać nie chce – biada mu !) i się do niej przyłączyć. Konkurencja pozwala wybierać w o wiele większym stopniu, nie tylko pomiędzy „my” i „oni”, ale wśród wielości propozycji, a nawet wówczas, gdy są tylko dwie -bez narażenia się na zarzut zdrady- pozwala czerpać to, co dobre (i -co ważne- odrzucać to, co złe) z obu stron.

aMen+
Jany by Jany

$w. (?) Wojciech jako pretekst do paru uwag

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

Praga

W roku 983 Wojciech (Adalbert) Sławnikowic został biskupem praskim, lecz nie dane mu było zbyt długo władać diecezją (parę lat z przewagą przerw, choć formalnie do końca pozostał na stołku biskupim). Nie lubiły go, co nie dziwi, jego na ogół jeszcze pogańskie owieczki, co dziwniejsze – nie lubił i książe pan, a nawet jego własny kler. Ponoć miał wredny charakter, za co strofowali go przełożeni z papieżem na czele; był nie tylko fanatykiem, co wówczas wśród kleru zachodniego było normą, ale ponoć i człowiekiem pragnącym męczeństwa. Co ma robić ktoś, kto serio bierze jakieś wyższe idee, do których jego otoczenie nie dorasta ? Narzucać je siłą, zrezygnować, beznadziejnie cierpliwie nawoływać do wielkości ? A co z kimś takim robić ma jego społeczność ? Tolerować jako wariata, przegnać jak Czesi Wojciecha, czy też stworzyć jakiś wentyl bezpieczeństwa, by owi „nadludzie” nie tylko nie niszczyli sfrustrowawszy się „zepsutego” systemu, społeczności etc., lecz mu swą wielkością służyli. W średniowieczu rolę taką grały klasztory; dziś tego brak, co rodzi chore ambicje polityków, bandytyzm, terror… (Wojciechowi klasztor -nawiasem mówiąc- nie wystarczył na długo; odbył też dwie pielgrzymki na Wschód i Zachód, a wracając z drugiej – przyjął propozycję misji do Prusów).


Kraków

W drodze do Gniezna, jak pisze jedna z ruskich kronik, Wojciech rozbił biskupstwo staro – cerkiewno – słowiańskie, wygnał biskupów i poniszczył księgi. Być może idzie o biskupów Prohora i Prokulfa, którzy figurują w wykazie biskupów krakowskich przed pierwszym oficjalnym biskupem łacińskim. Chrześcijaństwo znane było na naszych ziemiach na niemal wiek przed „chrztem Polski” w 966 r., lecz był to obrządek posługujący się językiem miejscowym, nie łaciną i greką, i choć do 1054 Kościół był formalnie jeden – oba oficjalne nurty (katolicyzm i prawosławie późniejsze) zwalczały go tak samo, jak parę wieków wcześniej obrządek (kościół) iro-szkocki. Oba szykanowane nurty charakteryzowały się większym zrozumieniem dla nawracanych kultur, m. in. przez stosowanie miejscowego języka i włączanie miejscowych zwyczajów w schrystianizowanej wersji do oficjalnego kultu, stąd ich lepsze rezultaty w dziele misji, jednak ich samodzielność polityczna (nie stało za nimi żadne z dwu cesarstw) nie dawała im szans na przetrwanie, podobnie jak pogaństwu. I dla cesarzy, i dla papieża ważniejsze było formalne podporządkowanie kolejnych ludów i płynące stąd dochody niż żmudna, lecz rzeczywista praca misyjna. Dla Słowian oznaczało to rozbicie pomiędzy dwa -z czasem coraz bardziej sobie wrogie- kręgi kulturowe, niewolę turko-tatarską i jej owoc, własny despotyzm na wschodzie, i marginalizację połączoną z zagrożeniem niemczyzną na zachodzie. Do dziś trudno nam się odnaleźć w Europie, gonimy ją więc (z dwojga złego wolę – w diabły).


Gdańsk

U nas w domu Wojciech zasłynął właśnie masowym chrztem o nikłej wartości i wycięciem świętego dębu, co dziś przedstawia się jako zasługę a nawet publicznie świętuje (jednocześnie protestując, gdy równie obca w swej genezie jak „nasz” biskup komuna niszczy „naszą” świętą krowę, Stocznię Gdańską). Ciekawe, że środowiska narodowo – katolickie tak ochoczo piętnujące obcość komuny czy Ameryki, nie dostrzegają obcości katolicyzmu właśnie. Dla mnie przez ostatnie X wieków działał on na szkodę nie tylko kultury polskiej, ale i ogólnoludzkiej w Polsce, hamując rozwój, niszcząc otwartość, szerząc nietolerancję etc. Wszystko to wywodzi się z genezy jego obecności u nas; nie wyrósł on oddolnie z poszukiwań duchowych ludzi, lecz został im odgórnie narzucony (Chrobry, patron bp. Wojciecha, wybijał zęby za łamanie postu i obcinał genitalia za złe prowadzenie się; efektem było wielkie powstanie w 1037 i kompletna ruina Wielkopolski, kolebki Piastów; skradziono wówczas m. in. relikwie wojciechowe z Gniezna).


Święty Gaj

Kiedy bp. Wojciech przybył do Truso z taką, w gruncie rzeczy polityczną misją, pogańscy Prusowie uznali to za zagrożenie dla ich praw i zwyczajów (nie religii! Poganie nie byli fanatykami, a Wojciech nie zginął za wiarę), i wygnali go, grożąc śmiercią w razie powrotu. Kiedy więc ponownie przekroczył nocą granicę w rejonie Cholina (dziś jest tu wieś Święty Gaj), wyrok wiecu w Truso wykonano, odcinając głowę i nabijając na pal, co było wyrazem hańby u pogan. Prusowie -inaczej niż uzależnieni od Chrobrego Pomorzanie- nie musieli czekać do powstania, by wyrazić swój stosunek do obcej (!) religii, za którą stała nie ewangeliczna etyka a naga siła. Przekonali się o tym ich potomkowie, którzy za wierność swym zwyczajom i niechęć do politycznej uległości zapłacili holocaustem z rąk rycerskich zakonników Panny Marii, „krzyżoków”. Dziś na szczęście (na razie ?) Kościół nie ma wsparcia ze strony państwa w swej misji „nowej ewangelizacji”…


Gniezno

W roku 1000 zjechali się do stolicy Polski protektorzy Wojciecha, Otto III i Bolesław Chrobry, by na grobie męczennika tworzyć podwaliny zjednoczonej Europy. Przeginam celowo, tak się bowiem składa, że dziś próbuje się Wojciecha wykreować na patrona owej idei. Ile była ona warta wówczas pokazał już następca Ottona, Henryk. W imię egoistycznych interesów Niemiec zapomniał o uniwersalistycznych ideach (choćby w tym stopniu, w jakim -koślawo, ale jednak- realizowali je Frankowie, włączając Germanów do spadku po Rzymie); Słowiańszczyzna nie miała się stać czwartą obok Romy, Galii i Germanii częścią Europy, lecz terenem ekspansji dla niemieckiego „parcia na Wschód”. Czy dzisiejsza zjednoczona Europa będzie lepsza, bo zamiast kija zastosuje marchewkę, skoro i tak będziemy musieli podporządkować się jej interesom gospodarczym, ideom i przepisom (normującym nawet wymiar ogórka do zagrychy – koszmar) ? Czy to ma być naszym celem…? I czy alternatywą jest (gospodarcze) unicestwienie (lub zależność od Rosji, jak to się dzieje z Białorusią); czy trzeciej drogi nie ma ?

JAny
Jany by Jany

Rzecz o Sarmacyi

8 sierpnia, 2013 w Jany by Jany

Rzecz o Sarmacyi, ukształtowaniu, miejscu w Europie i szansach jej rozwoju przez powrót do korzeni

Szkic przez Janusza P. Waluszko w punktach 53 prozą

Na naszą historię nie umiemy patrzeć obiektywnie, widzimy ją przez pryzmat utraty niepodległości. Od kiedy dostaliśmy się w łapy Rosji stale słyszy się o 1000-letnim, nierozerwalnym związku Polski z Europą, o zachodnich źródłach naszej kultury. Dodaje się przy tym, że jest owa zależność od Rosji skutkiem naszego zapóźnienia cywilizacyjnego i że musimy „gonić” Zachód, to znaczy stworzyć silne, chrześcijańskie i kapitalistyczne państwo. Jak się to ma do rzeczywistości i czy tylko tak możemy „uciec” Rosji? A więc po kolei:

1. Mówi się, że Polska jest częścią Europy – owszem, jest nią także Rosja czy Albania. Chyba nie o to chodzi – precyzuje się więc, przypisując nas do Zachodu, rzadziej do Wschodu (bo to niepopularne), czasami zaś jako coś pośredniego, takie ni to – ni owo; ma to uzasadniać nasze „zapóźnienie”, ale i nasze prawo do orientacji na Zachód. W czym jednak nasza kultura podobna, jest do wschodniej czy zachodniej Europy?

2. Chrześcijaństwo?! – Aż do czasów nowożytnych religia była dla ludzi sprawą najważniejszą. To wokół niej obracało się uniwersalistyczne rzekomo średniowiecze, to na jej tle Europa podzieliła się na kilka różnych formacji kulturowych. Bo nie ma i nigdy nie było w Europie jednego chrześcijaństwa. Czym innym było prawosławie, a czym innym chrześcijaństwo zachodnie, a i ono nie było nigdy jednolite. Mimo, że kraje romańskie wcześniej przyjęły nową wiarę – antyk blokował jej percepcję, czynił z niej powierzchowną formę kultury dość racjonalnej, humanistycznej, pogańskiej o czym świadczy chociażby renesans i fakt, że to właśnie w nim najlepiej wyraziła się powstająca wówczas świadomość narodowa Włochów i Francuzów. Inaczej kraje germańskie i będące pod ich wpływem Czechy gdzie wszystko jest przesiąknięte religią i gdzie sprawa narodowa przybrała formę herezji (husytyzm, protestantyzm we wszystkich jego odmianach). Silna rola religii w kulturze spowodowała, że w krajach romańskich rozum i wiara były rozdzielone – rozum stał poza kulturą masową, ale był świecki podczas gdy w germańskich rozum doszedł do wielkiego znaczenia, ale zawsze był on zabarwiony elementami religijnymi. My chętniej czerpaliśmy z krajów romańskich (przyjmując zresztą głównie formę i wypełniając ją własną historyczną treścią – vide: sarmatyzm). Wyjątek stanowią silnie zniemczone miasta; może właśnie dlatego dawni Polacy, a jeszcze bardziej bracia – Węgrzy, uznawali je za obce i tak silnie związali się ze wsią (inaczej niż Czesi).

3. Polska przyjęła chrzest z Zachodu w czasach -o czym nie zawsze się pamięta- gdy był on jedynie „germańską wioską na ruinach rzymskiego miasta”, a prawdziwym centrum kultury i spadkobiercą antyku był Wschód – zarówno chrześcijański (Bizancjum), jak i muzułmański (Arabowie). Na Zachodzie istotniejszą od kulturalnej była polityczna strona religii, która służyła jako argument w grze o władzę w stosunkach wewnętrznych i międzynarodowych. Inaczej wyglądało to w przypadku obrządku wschodniego, który nie tylko głęboko przeniknął do miejscowej kultury, ale czerpiąc z tej gleby wydał także bogate owoce. Wynikało to nie tylko z większej atrakcyjności prawosławia (nauczanego w miejscowych językach słowiańskich), ale i względnej słabości Bizancjum – od południa atakowali je Arabowie, a bułgarscy carowie czy morawscy i ruscy książęta byli w lepszej sytuacji niż władcy Polski czy Czech w stosunku do Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. „Chrzest Polski” nie był dobrowolny ani zewnętrznie, ani wewnętrznie. Religia była bowiem, pretekstem do ekspansji terytorialnej, zwłaszcza Niemiec na ziemie środkowej Europy. By ów nacisk choć trochę zahamować trzeba było dać się ochrzcić. Kto tego nie zrobił – ginął jak Połabianie czy potem Prusowie. Także wewnętrznie nie był chrzest sprawą sumienia, lecz polityki – Kościół uświęcał władzę wyrosłych ponad lud książąt, pomagał im w tworzeniu administracji państwowej, negował prawa ludu i starszyzny (w tym miejscu warto zauważyć, że teoria wiążąca powstanie państwa polskiego z chrztem Mieszka jest błędna – tylko silna władza książęca była w stanie narzucić Polakom zmianę wiary, a co zatem idzie i prawa, bo u Słowian były one ze sobą nierozerwalnie związane. Chrzest miał tylko uświęcić i wzmocnić to, co wcześniej osiągnięto siłą).

4. Nic więc dziwnego, że ludność stawiła opór nowej wierze. Był on na ogół bierny (choć i zbrojnego nie brakło – 1037 / 38 r.) i polegał na trwaniu przy wierze ojców (po wyniszczeniu ośrodków kultu pogańskiego dawna wiara zmieniła się w folklor) oraz -kiedy nie można było inaczej- na formalnym i powierzchownym traktowaniu przykazań kościelnych. Stąd jeszcze w sprawozdaniu z roku 1595 czytamy: „ten rodzaj mało się nabożeństwem porządnym wedle Boga bawi, okrom swych zwyczajów a nałogów dawnych. A woli do lasu (iść) niż do kościoła, gdy na nie zadzwonią; a idzieli do kościoła, tedy się cmentarzem zabawia na rozmowach a pokładszy się drudzy, takieć ich nabożeństwo. A będąli w kościele, a spytasz z nich którego, czego się nauczył, wnet odpowie zasię ja ksiądz? Tak ci ten rodzaj niepojęty w nauce bożej; nie darmo powiadano o nim: chłop w kościele głuchy.” W XVII w. Kościół organizował więc misje wewnętrzne, by podnieść poziom religijności chłopów i wyplenić istniejące jeszcze przeżytki pogaństwa, jednak po stu latach owej działalności w 1720 r. jeden z księży wspominał: „nastawszy do kościoła godzieskiego (koło Kalisza) zastałem ludzi tak bezbożnych jak w Sodomie i Gomorze (ledwo) się tak wieś z nimi nie zapadła. Nie spowiadali się po lat dziesięciu, dwudziestu. O pacierzu trudno było pytać i o przykazaniu boskim, bo go nie umieli…” Mierny skutek misji tłumaczy się tym, że bardziej służyły one powstrzymywaniu chłopów od buntu i propagandzie uczciwej i pokojowej pracy na pańskim niż wierze (klerowi zaś wystarczało, że miał pełne kościoły i tace, a w co kto wierzył? – „wierz i w kozła bylebyś dziesięcinę płacił” mawiał jeden z XVI-wiecznych biskupów polskich).

5. Podobną powierzchownością i formalizmem charakteryzowała się -mimo wyższego poziomu kulturalnego- religijność szlachty. Działo się tak ponieważ chrześcijaństwo było nam obce – jego oblicze określiły kraje zachodnie na długo przed „chrztem Polski”, a następnie -wraz z polskimi władcami- usiłowały narzucić je nam w gotowej formie, całkowicie rezygnując z naszego wkładu do tej rzekomo uniwersalistycznej kultury. A wkładem tym był nasz stosunek do „innych” i do „autorytetów”.

6. Początki chrześcijaństwa w Polsce przypadają na okres wypraw krzyżowych nie tylko do Ziemi Świętej i Bizancjum, ale także na półwysep Iberyjski i wybrzeża Bałtyku oraz wewnątrz ziem chrześcijańskich – przeciw wspaniale kwitnącej kulturze albigensów w Akwitanii (pd. Francja). Polacy w krucjatach do Jerozolimy nie wzięli udziału – motywowali to m. in. brakiem piwa w Ziemi Świętej. Nie udało się natomiast Mieszkowi Staremu wykręcić od wyprawy z panami niemieckimi przeciw Wieletom (1147), a książęta mazowieccy i wschodniopomorscy toczyli walki graniczne z pogańskimi Prusami. Nie mogąc sobie z nimi poradzić – wezwali na pomoc krzyżaków; źródeł tego błędu można szukać m. in. w nieznajomości rzeczy wynikłej z nie uczestniczenia w krucjatach. Król Węgierski poznał krzyżaków już w Palestynie, więc po powrocie do kraju usunął ich z Siedmiogrodu, skąd na zaproszenie Konrada Mazowieckiego przenieśli się do Polski. Niebezpieczeństwo z ich strony skłoniło Polaków w wieku następnym do sojuszu z pogańską Litwą, a po jej „chrzcie” – do unii między obu krajami. Wkrótce potem doszło do bitwy, która na kilka wieków powstrzymała niemiecki marsz na Wschód. Grunwald był starciem nie tylko dwu organizacji politycznych, ale i dwu odmiennych kultur. Przykładem tego może być skład obu walczących armii – z jednej strony katolicka armia rycerzy zakonników wspomaganych przez zachodnioeuropejskich najemników, z drugiej armia polska wspomagana przez husyckich Czechów, pogańskich Litwinów, prawosławnych Rusinów i muzułmańskich Tatarów.

7. Sama bitwa nie była jedynym elementem tego starcia. Ówczesna Europa wierzyła w wojnę „sprawiedliwą”, więc obie strony na długo przed bitwą rozpoczęły walkę propagandową by ukazać słuszność własnej sprawy. Krzyżacy mówili o uniwersalistycznych prawach papiestwa i cesarstwa do panowania nad światem, nawracania pogan siłą i zaboru ich ziem, Polacy negowali ów pseudouniwersalizm i szerzenie wiary ogniem i mieczem za którymi kryły się zaborcze ambicje Niemców. Najgłośniejszymi wypowiedziami strony polskiej było kazanie Stanisława ze Skarbmierza „o wojnie sprawiedliwej” (gdzie za słuszną przyczynę wojny uznaje tylko obronę ojczyzny i dążenie do przywrócenia sprawiedliwego pokoju) oraz traktat Pawła Włodkowica „o władzy papieża i cesarza nad poganami” wygłoszony na soborze powszechnym w Konstancji w 1415 r. Włodkowic neguje ich władzę, nawracanie siłą, niepokojenie spokojnych pogan, zabór ich ziem oraz odmawianie im prawa đo własnego państwa; głosi jednocześnie prawo państw chrześcijańskich do obronnego sojuszu z niewiernymi nawet przeciw innym wyznawcom Chrystusa.

8. Podobnie jak w stosunkach międzynarodowych tak i wewnętrznych panowała w Polsce zasada, że nawracać można tylko słowem i przykładem. Zachowanie pokoju religijnego było dla nas sprawą podstawową. Już przed unią z Litwą Polska była krajem wieloetnicznym i wielowyznaniowym. Od wczesnego średniowiecza na nasze ziemie przybywają prześladowani na Zachodzie Żydzi. O dawnej Polsce mówiono, że jest rajem dla Żydów, a jej żydowska nazwa w dosłownym tłumaczeniu oznacza „tu spocznij”. W tym samym czasie na kresach wschodnich pojawiają się koloniści ruscy, wyznawcy prawosławia. Ich liczba wzrasta po przyłączeniu przez Kazimierza Wielkiego Rusi Czerwonej w wieku XIV. Wtedy też pojawiają się w Polsce Ormianie, a po unii z Litwą – tamtejsi poganie na Żmudzi, muzułmanie i karaimowie oraz nowe rzesze prawosławnych (ówczesna Litwa była bardziej ruska niż litewska – kulturze ruskiej ulega cała niemal elita władzy, ruskie były masy chłopskie i bojarzy). W XIII w. następuje masowa kolonizacja niemiecka (zwłaszcza w miastach), a od początku XV w. na polskich drogach pojawiają się tabory Cyganów.

Jany by Jany

NIEMYTE DUSZE

8 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

W mediach dużo słyszy się o walce z narkomanią (kiedyś) czy handlem narkotykami (dziś), ale nikt jeszcze nie wyjaśnił, co to właściwie są te narkotyki i czemu ściga się np. konopie, choć nie szkodzą tak jak tytoń czy alkohol (czy tylko dlatego, że z tych drugich państwo ma pieniądze ?). A jeśli przyjąć, że są to środki, które nas uzależniają, to narkotykiem MOŻE BYĆ wszystko!
Podobnie, jeśli zdefiniować narkotyki jako środki, które zmieniają świadomość. Bo czy przeczytana książka, spotkanie drugiej osoby, doświadczenie cierpienia nie może zmienić świadomości?! I czy nie można uzależnić się od ciastek, chodzenia na mszę czy pracy ? Ponoć w USA leczy się już duże ilości ludzi uzależnionych od… kart kredytowych, którzy popadli w nałóg kupowania. Co więcej – mechanizm uzależnienia jest zawsze ten sam, a trudnością w odwyku nie jest stopień uzależnienia, a brak woli porzucenia nałogu.
Naturalnie łatwiej uzależnić się od używek, bo działają nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, tyle że działają jawnie, a inne sprawy nie i nawet ich jako uzależnienia nie postrzegamy.
Tymczasem według Schopenhauera (idącego tu zresztą za buddyzmem) podstawowym uzależnieniem, którego inne są pochodna tylko, jest wola życia, przywiązanie doń. I nie byłoby problemu, gdyby nie to, że jest ona wiecznie niezaspokojona, że owo nienasycenie pragnień (lub nudy, gdy cel osiągniemy) jest źródłem cierpień, od których uciekamy w kolejne nałogi, a że zaspokojenia są nieadekwatne potrzebujemy coraz większych dawek, coraz bardziej czując po nich… głód ! Nie ma przy tym narkotyków ,,lepszych” i ,,gorszych” w ogóle. Różnym ludziom różnie ,,robią” różne rzeczy. Huxley w ,,Drzwiach do percepcji” pisze, że podobne efekty psychofizyczne może wywołać nie tylko tzw. narkotyk, ale i głodówka, medytacja czy… biczowanie. I wszystko to może służyć zapomnieniu o cierpieniu, sprawieniu rozkoszy – może jednak i poznaniu (przez wyrwanie nas ze schematów postrzegania świata i naszego miejsca w nim).
Dlatego zamiast moralizować, potępiając te dragi, których się boimy, i sławiąc te, którym ulegamy, powinniśmy uczciwie* zastanowić się nad tym, po co właściwie to czy owo robimy?! Czy musimy oddychać, jeść, spać…? Czy potrafisz się bez tego obyć? Ktoś powie, że bez tego nie można żyć – a czy musimy żyć? I tak w końcu umrzemy! Najpierw wiec trzeba rozpoznać nasze prawdziwe JA, jego potrzeby, głody i pragnienia, potem zaś adekwatne środki ich zaspokojenia. Najlepiej byłoby, gdyby cel i środek były tym samym. Potem trzeba rozważyć, czy zysk jest wyższy od ceny, czy np. chwila zapomnienia o cierpieniu warta jest porannego kaca i… powrotu do sytuacji wyjściowej? Bo cenę trzeba zapłacić za wszystko, życia nie wyłączając! W gruncie rzeczy, skoro WSZYSTKO (!) może być dragiem, ważne jest, czy to coś nie paraliżuje naszej woli – świadomości i działania, czy możemy dalej z tym (dzięki temu ?) funkcjonować, czy to my używamy dragu, czy też on używa nas. A wbrew Schopenhauerowi, który buddyzmu nie poznał do końca (zwłaszcza tego taoistycznego, zen), życie wcale nie musi być cierpieniem, może być bowiem drogą (wybierając się do Itaki, należy pamiętać, że najważniejsza jest sama podróż, bo Itaka może cię rozczarować – nie miej jednak do niej o to żalu, podróż była pełna wrażeń, a bez niej nie wyruszyłbyś w nią). Wystarczy otworzyć oczy i przyjmować to, co niesie los, biorąc ,,dobre” i godząc się na ,,złe” jego strony tak, jakby to był film (,,kiedy ja filmy też przeżywam”; i temu można zaradzić – taoizm mówi o nie-działaniu wbrew naturze rzeczy, o zadowalaniu się małym w sprzyjających okolicznościach i nie dążeniu na siłę do wielkiego w niesprzyjających, bo zmieni się w swoje przeciwieństwo. A co z pasją? Możesz i jej ulec, pamiętaj tylko o cenie, jaką przyjdzie ci za to zapłacić – jeśli ją przyjmiesz świadomie – wszystko będzie Ok!). Zamiast lęków (,,zło”) i pragnień (,,dobro”) brać naukę ze wszystkiego. Mistycy nazywają to oświeceniem, uważaj – droga i oświecenie też mogą stać się twoim narkotykiem.

ILLI LII LILI BESTIA

* Histeria antynarkotykowa prowadzi do takich paradoksów, że ktoś, komu wmawiano, jak straszne są konopie, kiedy zobaczy, że tak nie jest – pomyśli, że i z twardymi dragami (kokaina np.) jest podobnie i… Kto wówczas będzie za to odpowiadał? Uczciwiej byłoby powiedzieć jak naprawdę działają te czy inne używki, co mogą dać i za jaką cenę, pozostawiając wybór (świadomy !) jednostce – jeśli ktoś zechce sobie zrobić ,,krzywdę”, zrobi to i tak, nie powstrzymają go opłacani z naszych podatków i zapominający o rzeczywistych przestępcach agenci FBI czy UOP (vide: klęska prohibicji antyalkoholowej w USA w latach 1920­ych. Państwo wyhodowało za to mafię!). Dotyczy to nie tylko używek zresztą, człowiek zawsze powinien mieć możność świadomego i odpowiedzialnego wyboru, to jego prawo i obowiązek!

P.S. Rocznie w Polsce ginie w wypadkach na drogach ponad 2 tysiące osób, dochodzi też do ponad 6 tysięcy samobójstw. Wczoraj usłyszałem w radio, że od tzw. narkotyków w roku ubiegłym zmarło 157 osób. Bywa i tak…

Jany by Jany

Myszka Miki Wotana

8 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

W niektórych środowiskach, szczególnie na pograniczu ekologii i faszyzmu, modne stało się ostatnio neopogaństwo, różne powymyślane z okruchów w kronikach Światowidy – niewidy, Gody, Kupały, Marzanny… Jakiś czas temu znajomy buddysta zapytał mnie, czy nie mógłbym jako historiozof pomóc mu, oto bowiem jego szaman rozmawiał na Ślęży z pogańskimi bogami, nie zna jednak ich imion… Rzecz w tym, że z pogaństwa Słowian, a Polaków w szczególności, nie ostał się żaden wartościowy materiał (nawet imiona bogów nieraz; z w/w pierwsze jest niepoprawną rekonstrukcją, trzy pozostałe – pochodzenia chrześcijańskiego). Została (jak zauważa ATMAN) tylko mniej lub bardziej zniszczona natura, lasy, wody, kamienie, słońce, księżyc i gwiazdy, została Matka Ziemia. Narodowcy wolą jednak tworzyć (zupełnie jak z narodem) pseudohistoryczne mity zamiast szukać osobistego stosunku do Natury, którą ponoć czciło pogaństwo. Moda nie liczy się dziś jednak z (nie)wiedzą i z dowolnych elementów zestawia sezonowe mity, dzięki czemu narodowi neopoganie mieszczą się w znienawidzonym przez nich nurcie postmodernizmu i co gorsza – czynią to nieświadomie (a przecież powiedziano ,,jeśli wiesz dlaczego to robisz – już jesteś zbawiony, jeśli nie – będziesz potępiony na wieki”).
,,Pogaństwo” jest dla mnie kultem Natury, wzmocnieniem jej naturalnych cykli (przyrody co roku, ale i człowieka w ciągu jego życia). Imiona bogów (części, bo to dosłownie oznacza słowo ,,bóg”; imieniem całości jest ,,pan”) nie są ważne i można oddawać im cześć, tzn. doświadczać ich przełomowego znaczenia, choćby pod postacią świąt chrześcijańskich, takich jak Gody (Boże Narodzenie 25 XII), Kupała (Jana Chrzciciela 24 VI), AA Michała (29 IX) czy Wielkanoc (i Pasja, ongiś często stałe: 25/7 III) lub Marzanna (21 III, choć zdarzają się podobne święta i w innych okolicznych terminach; nb.- imię Marza oznacza… Maryję!), oznaczających przesilenie zimowe i letnie oraz jesienną i wiosenną równonoc (pewne przesunięcie dat wynika z faktu, że dawni ludzie nie mieli specjalistycznych przyrządów, a na niebie wyglądało to tak a nie inaczej na oko). Ważne jest to, co dzieje się w życiu (w naturze) oraz dostrzeżenie tego (w kulturze), a nie zamknięcie żywego doświadczenia w ramach martwych nazw, obrzędów, instytucji (stawiając literę nad duchem dawne pogaństwo uległo w Rzymie chrześcijaństwu, a Kościół dziś z tej samej przyczyny czuje się zagrożony przez sekty, czy masmedia, a nawet Owsiaka, który odbiera mu monopol na miłosierdzie i ,,szerzy przy okazji kulturę śmierci”).
Dla mnie ważniejszy, a zupełnie dziś zaniedbany, jest cykl życia ludzkiego. Jako świadomy postmodernista nazwałem to-to imieniem PIWO (skrót od: prostaczek — inteligent — wariat — oświecony), łącząc z ikonami Dziewicy z Dzieciątkiem (matka; dewa – id u Junga), św. Jerzego walczącego ze smokiem lub zstępującego do Piekieł Zbawiciela – Logosa (syn; isa – ego), węża Jahwe w Raju (ojciec; b@ga – superEgo) i wreszcie wolnego Ducha Świętego – Sofii (córka; pan – JAźń), jednak równie dobrze mógłbym to nazwać Myszką Miki Wotana (ksywa ministra propagandy Goebelsa!), co by było pewnie bardziej na topie. Mit, motorem czynu, życia będący, możemy tworzyć bowiem dowolnie. Ważne jest tylko czy coś ,,robi” czy nie – i nawet msza św. może być w tej sytuacji doświadczeniem mniej religijnym niż mecz piłkarski, koncert, sex czy dragi. To doświadczenie przekroczenia naszej małości się liczy, a nie kapłani, pisma św., dogmaty i ,,właściwe” imiona. Nie w tym bowiem rzecz, istota tkwi w nas i wymaga rozpoznania i wsparcia, kultywowania…   Oto bowiem dziecko (jak ludzie prości) oczekuje opieki i swój stosunek do świata zamyka w wierze dorosłym (tym, co wiedzą lepiej), kiedy jednak dorasta a zaufanie zostaje nadużyte – młody człowiek (jak grupy awansujące w społeczeństwie) zaczyna się buntować, poszukiwać, doświadczać świata samemu, a kiedy znajdzie już jako dorosły własne miejsce w świecie — ustanawia własne prawa, sądząc iż mają one wymiar absolutny… dopóki nie przyjdą nowi aspiranci do prawdy. I tu często następuje zablokowanie, człowiek (jak grupy rządzące) nie godzi się ze względnością swoich prawd, z przemijaniem, z nadchodzącą śmiercią… Nieliczni potrafią dostrzec na starość (jak święci) względność tego świata (bogów, a nie pana!) i doświadczyć zbawienia, oświecenia, zjednoczenia z absolutem (panem)… W dawnych społeczeństwach było to prostsze, inicjowano bowiem publicznie do kolejnych grup wiekowych (wojowników, gospodarzy, mędrców), a każdy w swoim życiu przechodził przez wszystkie fazy PIWO, potem jednak stały się one kastami czy też klasami społecznymi i można było być np. ,,mędrcem” od (i z tytułu) samego urodzenia, a duch został wyparty przez literę!* Jednocześnie zagubiono owe etapy, a zwłaszcza inicjacje do nich w życiu jednostki i dziś często można spotkać podtatusiałych młodzieńców, wiecznie niedojrzałych dorosłych itp. Jeżeli pogaństwo (religia w ogóle) ma mieć sens, musi być filozofią życia, filozofią naszego miejsca w świecie, wzmocnieniem tego, co tkwi w naturze (wewnętrznej i zewnętrznej), a nie kolejnym martwym spektaklem i źródłem utrzymania dla kolejnych jego aktorów — inaczej będzie nie doświadczeniem duchowym a nowym wcieleniem show-biznesu z Myszką Miki Wotana w roli głównej!

volchv JAny

* Doszło nawet do tego, że zaczęły zwalczać się odłamy chrześcijaństwa, które w mniej totalitarnym świecie byłyby tylko stopniami wtajemniczenia tej samej nauki (katolicyzm dla prostaczków, protestantyzm dla poszukujących, prawosławie dla fanów formułek ikonostasu czy Bracia (dla) Wolnego Ducha), jak to było ze ,,słuchaczami”, ,,wierzącymi” i ,,doskonałymi” u dualistów chrześcijańskich. Sprzeczności są bowiem pozorne i odpowiadają rożnym formom poznania (wiara, zmysły, rozum, intuicja), rożnym etapom życia jednostki i rozwoju społeczności.

aMen+

Jany by Jany

W kwestii lewicy i prawicy

8 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

Narobiło się ostatnio wiele nieporozumień i pojęcia nie służą już często opisowi rzeczywistości, lecz nazywaniu pewnych faktów przypisanym im imieniem, choćby dawno już nieaktualnym.
Nazwijmy więc rzeczy po imieniu… Ponoć w języku chińskim nie ma takich stałych nazw jak u nas, opisuje on dynamicznie zmieniającą się rzeczywistość, a nie pewne idealne stany, np. nikt na przyjęciu nie powie – jestem LEKARZEM, skoro akurat nikogo nie leczy, a bawi się, więc jest ZABAWOWICZEM (ba, ktoś kto czyta książkę nie ,,jest czytaczem książki”, on ,,książkuje”). Tymczasem w Europie pojęcia na stałe przypisuje się do pewnych zjawisk i używa nawet wówczas, gdy już straciły aktualność (np. pojęcie awangardy związano z dawno minionym kierunkiem w sztuce, po którym było już parę bardziej… awangardowych; ostatnio z kolei pewna osoba upierała się, że graffiti to nie ­ stare jak świat – malowanie po ścianach, lecz pewna ideologia pewnej subkultury importowanej do nas jakiś czas temu z USA).
Tak samo stało się z pojęciami prawicy i lewicy; kiedyś oznaczały one członków francuskiego zgromadzenia narodowego, zależnie od tego, po której stronie sali siedzieli. Ci z lewej występowali w obronie ludu, ci z prawej w obronie elit, zwykło się więc potem fanów burżuazji zwać prawicą, a socjałów — lewicą. Lecz oto minęło nieco czasu, historia wykonała parę wolt i dziś w Polsce ,,lewica” to ci, co bronią czerwonej burżuazji, uwłaszczonej nomenklatury partyjnej, ludzi władzy, a ,,prawica” głosi się obrońcą narodu, robotników Stoczni Gdańskiej i serwuje programy interwencjonizmu, dzięki którym w oczach ortodoksów z UPR — Akcja Wyborcza „S” jest bardziej ,,socjalistyczna” niż Sojusz Lewicy Demokratycznej (broniący ,,wolnego rynku”, czyli sojuszu kapitału i rządu).
By to odkręcić proponuję jasną definicję (umożliwiającą korekty: komuniści po zdobyciu władzy przestali być tym, czym byli wcześniej; dzisiejszy prawicowiec jutro może być lewakiem, nie ma raz na wieki danego imienia!). Otóż LEWICA to ludzie, którzy proponują by władza kontrolowała kwestie społeczno-ekonomiczne a odpuściła sobie wartości (bóg, honor, ojczyzna),natomiast PRAWICA gotowa jest kupić wolny rynek, natomiast w kwestii wartości pozostaje zasadnicza, nie ma zmiłuj… Jeśli ktoś jest za kontrolą państwa tak w kwestiach socjalnych, jak i w sferze wartości – jest TOTALITARYSTĄ, jeśli jest przeciwko kontroli w obu tych sprawach – jest ANARCHISTĄ. Wszelkie inne sytuacje są pośrednie między tymi wyżej wymienionymi (np. liberalizm XIX-wieczny miał bardziej umiarkowany stosunek do wartości niż XX-wieczny konserwatyzm) i sytuują się w pobliżu CENTRUM. Sytuacja może się zmieniać, dawni antykomuniści z KPN i ROP mają dziś socjalne odchyły godne idei swych przeciwników, a że nie rezygnują z narzucania WC (wartości chrześcijańskich) przy pomocy prawa – są dla mnie totalitarystami, podczas gdy SLD będąc za (mniejszą niż za komuny, ale jednak) ingerencją w gospodarkę i względną neutralnością państwa w sferze wartości słusznie zasługuje na miano socjaldemokracji (na Zachodzie wszystkie główne partie polityczne mieszczą się w pobliżu owego centrum – umiarkowanej ingerencji połączonej z umiarkowaną swobodą – i tylko większy akcent w którąś ze stron czyni je socjaldemokracjami czy liberałami…).
Na zakończenie słowo o obsesji UPR-owskiej, czyli chęci przypisania Hitlera ,,lewicy” (bo niby narodowy s o c j a l i s t a). Dla mnie faszyzm to forma totalitaryzmu, czyli władzy całościowej, lewicowo – prawicowej: ze względu na socjalizm Hitler itp. był ,,lewicowcem”, lecz że był to socjalizm n a r o d o w y – i ,,prawicowcem”. Podział na 4 a nie 2 skrajności (totalitaryzm – prawica i lewica – anarchizm) wydaje mi się bardziej trafny, zaś inne używanie wyżej wymienionych pojęć uważam za chęć zdyskontowania związanych z nimi emocji politycznych a nie adekwatny opis faktów.

A(daś)MEN

PS. AW$LD !