by admin

BULLWA SIAKJAMUNI (Czyli mały manifest bulwański)

9 sierpnia, 2013 w Gutin, Stare LaBestie by admin

Nadchodzi jesień – czas, w którym bulwy są szczególnie kuszące. Zwracają naszą uwagę swoimi nabrzmiałymi, dorodnymi kształtami, intensywną kolorystyką, soczystością i smakowitością. Dlatego uważam, że jest to najlepszy moment, aby zastanowić się nad rolą, jaką bulwy pełnią w naszym obecnym życiu. Czy są należycie docenione? Mam wrażenie, że nie. Od czasów prasłowiańskich, w których były one bez wątpienia podstawą bytu plemion zamieszkujących dorzecza Odry i Wisły, rola bulw nieustannie maleje. Wiele z nich poszło w całkowite, lub prawie całkowite zapomnienie. Obecnie ich walory spożywcze nie są prawdopodobnie znane nawet botanikom – specjalistom. Z zapewne niezwykłego bogactwa smaków i aromatów, do naszych czasów powszechnej katastrofy kulinarnej dotrwały jedynie marchwie, buraki, brukwie, rzodkwie, pietruchy, selery i chrzan. Dramatycznie mało! Lecz z drugiej strony dobrze, że chociaż tyle. Niestety nawet te, nieliczne ocalałe od zapomnienia bezcenne rośliny bulwiaste są dzisiaj najczęściej wykorzystywane w sposób, który przekreśla ich wartości odżywcze i powoduje, że przeciętny konsument zamiast bezcennego, biologicznie aktywnego pokarmu otrzymuje beznadziejną kupę wiórów pozbawioną swego naturalnego smaku, aktywnych enzymów i witamin, a za to „przyprawioną” (czytaj dojebaną) silną trucizną komórkową – octem, taką kaszanę jak „Ćwikła z chrzanem” (ZPOW Dwikozy, sezon 1996). I pomyśleć, że w tej mieszance zostały dokumentnie spierdolone dwa cuda – bez wątpienia król bulw – burak oraz bulwa o rewelacyjnych właściwościach leczniczych i smakowych – chrzan. Dla porównania polecam następującą mieszankę – świeże buraki ugotować na parze tak, aby w środku były jeszcze nieco surowe i utrzeć z niewielkim dodatkiem świeżego chrzanu – po prostu miodzio! – to jedyne określenie dostatecznie dobrze opisujące genialny smak tej surówki – jedyna różnica to ta, że nie jest on słodki, tylko ostry.
Inna gruba afera – marchewka. Została podstępnie wyrugowana z naszej diety, zwłaszcza z diety dzieci i starców, a im by się szczególnie przydała. Dzieci od kołyski są ładowane jakimiś chujowymi humanami, batonikami, słodyczami; efekt jest taki, że nie są w stanie zjeść nawet pół surowej marchwi, bo im ząbki zostają w bulwie. O starcach już lepiej w ogóle nie wspominać – zaraz zaczną się jęki, że protezy teraz drogie, a emerytury niskie, więc na jedzenie marchwi ich po prostu nie stać! Syfiaste jedzenie osłabia zęby, które są zbyt słabe, aby ludzie mogli powrócić do (kulinarnych) korzeni i poprawić swoją dietę, więc jedzą coraz większy badziew (nawet czekolada jest już za twarda – trzeba więc ją dla co poniektórych „nadmuchiwać”). I tak błędne koło kręci się coraz szybciej. Pewnym wyjściem może tu być gotowanie bulw na parze – w efekcie otrzymujemy wprawdzie nie tak bogaty w witaminy jak bulwy surowe, ale miękki i jednak bardzo pyszny pokarm o znakomitym smaku! Uwaga! Nie mylić z gotowaniem w wodzie, na skutek którego prawie wszystkie sole mineralne wypływają z bulwy do roztworu, i otrzymujemy dość zniechęcającą, bezsmakową flupę pod hasłem „jarzyny z wody” (0,5 PLN za 150 g. – bar mleczny „Inżynier”).
Pora, aby napisać, dlaczego bulwy są tak cenne, jako pożywienie zarówno dla naszych ciał, jak i, nie waham się użyć też tego słowa, dla naszych dusz. A więc po kolei – są całorocznym magazynem wszelakiej dobroci roślin pochodzących z naszej strefy klimatycznej, a więc najlepiej nadających się do jedzenia dla nas. Są roślinami stosunkowo najsłabiej zmienionymi genetycznie w skutek hodowli i krzyżówek (w przeciwieństwie do zbóż, które poza tym są roślinami ze stepów, więc nadają się bardziej dla ludów południa). Zawierają unikalne składniki połączone w biologicznie czynne układy w sposób nieskończenie doskonały, jak doskonałe jest Tao tej Ziemi, na której przyszło nam żyć. Sole mineralne, witaminy, enzymy, garbniki, fitoncydy, błonnik pokarmowy przepychający nasze kichy (na ogół wypełnione gnijącym mięchem i innymi syfami takimi jak nabiał czy słodycze), związki o charakterze antyutleniaczy przeciwdziałające powstawaniu raka, czy też przywracające właściwy odczyn naszej krwi totalnie zakwaszonej przez „cywilizowaną” dietę. Słowem, są jednym z nielicznych w miarę dzikich składników naszego pożywienia. Są ostatnią deską ratunku chroniącą nasze ciała przed degeneracją, uzależnieniem od leków i protetyzacją za życia, czyli tym, co można by określić jako wpadnięcie w „troskliwe” ramiona współczesnej technomedycyny.
Wpierdalanie dużej ilości bulw powoduje też, że nasz organizm przywrócony do stanu boskiej równowagi (boskiej od Matki Boskiej Ziemi oczywista!) może znów być kosmiczną bioanteną rozpiętą pomiędzy kosmosem a powierzchnią naszej Planety, może znów magazynować w swoim Środku (nieprzypadkowo jest to brzuch – chińsko – japońskie hara) zyliardy ton seksualnej energii Wszechświata, aby transformować ją potem w tajemniczych procesach transcendencji, lub też wytracać ją choćby w aktach twórczych lub miłosnych…
Związek bulw z transcendencją jest widoczny najlepiej w samej postaci siedzącego Buddy Siakjamuniego – spójrzcie na jego wypukły bandzioch – wystarczy wyobrazić sobie tylko trochę małych korzonków sterczących z jego powierzchni na wszystkie strony, oraz jeden dłuższy, cienki korzeń wyrastający z brzucha, gdzieś w dół (może to być np. pindol, albo ogon), a już zamiast brzucha mamy dorodną bulwę buraka. To tam znajduje się centrum świata, taoistyczne „morze energii”, punkt przecięcia się meridianów – kanałów energetycznych rozprowadzających energię czi po naszym jestestwie. To tam wzajemnie dopełniające się wpływy jin i jang kształtują naszą psychofizyczną naturę – jeśli pozostają w równowadze – i my sami jesteśmy zrównoważeni, a w naszym spojrzeniu czai się boski spokój i zrozumienie istoty wszechrzeczy, zaś w każdym aspekcie naszego życia przejawia się pełnia. Starożytni Chińczycy mawiali: „Tym jesteś, co jesz” – i w tym krótkim stwierdzeniu zawarli całą niezwykłą mądrość pokoleń cierpliwych i pokornych zjadaczy bulw.

Budda (ten z telefonem komórkowym)
by admin

Falujmy! Kurwaaaaa!!! Falujmy!

9 sierpnia, 2013 w Gutin, Stare LaBestie by admin

Ostatnio siedząc w górach załapałem, że bardzo warto jest być samolubem. Tak się nie mówi. Tak mówić nie wypada, ale to prawda. W górach Moralność, Braterstwo, Altruizm się szybko wycierają, jeśli w ogóle może się wytrzeć coś, co nie istnieje. Widziałaś takie coś: Góry w chmurach, chmury w górach, chmury nad górami, góry nad chmurami? – wszystko względne – metafizyka meteorologiczna… jak widziałaś, to wiesz o co chodzi. W górach jest się zawsze na właściwym miejscu – na miejscu bez wcześniejszej rezerwacji, bez odwrotu i bez znieczulenia. Na góry nie ma 50% ulgi, w ogóle nie ma biletu, (chyba, że jacyś kretyni ustanowią park narodowy, ale to dekadencja i schyłek, a ja zupełnie nie o tym chciałem) cała ta kanapiana cywilizacja, którą zawsze mamy w odwodzie, choć raz nie istnieje! Hurra!
Ale, ale! – wcale nie chodzi mi o to, że niebezpiecznie, można zabłądzić, czy coś tam… To tematy z tablic ostrzegawczych na szlakach. (A tam, gdzie są tablice ostrzegawcze, szlaki, może nie być już gór). Mi chodzi o to, że w górach właściwie to nic się nie dzieje. Jest pusto. Jest w miarę cicho. Nie ma sensu patrzenie na taki mechaniczny zegarek. Dookoła, gdzie by nie spojrzeć, widać wielki zegar. Słyszałem, że niektórzy jadą w góry, żeby odpocząć od zegarków odmierzających „cywilizowane” życie. No ale w górach jest tysiąckrotnie gorzej!
Wielki zegar odmierzający „dzikie” życie czai się dookoła. Nie można wtapiać kolejnych godzin przed telewizorem, nie można krokiem rozlazłej lampucery po wszystkim ruszyć na podbój lodówki, wjebać piccę i śpimy. Najlepiej na podłodze w kuchni, bo po co dalej się toczyć? W górach co spojrzenie, to wiesz, że pora jest taka, a nie inna, że teraz zrób to, a później tamto. Można nie robić, ale w ostatecznym (i prawie natychmiastowym) rozliczeniu dostaje się kwit za to, co się zrobiło, lub za to, że się zaniechało. Jedna doba bez jedzenia zmienia stan świadomości lepiej niż wszystkie młodzieżowe związki chemiczne razem wzięte. Nie palisz ogniska, nie gotujesz – to nie jesz. Nikt nie płacze. Nikt się nie nabija. W ogóle nie ma kwestii. Tylko pusty żołądek. Dobra, bracia turyści poratują… Pytanie tylko, jak długo? Jak sami pogłodują, to się skończy miłosierdzie (zaczną cenić jedzenie). Jak pogłodują razem to się skończy egoizm (nie będzie wałówy, o którą będzie się można pobić, to nie będzie o co być egoistą, he, he). Zacznie się za to normalne, zwyczajne bycie w rzeczywistości. Zacznie się wspólne kombinowanie, jak by tu pożyć. A jak nie wspólne, jak razem nie po drodze, to prawie tak samo. Tylko wielki zegar głośniej tyka samotnemu wędrowcowi w górach.

„Przywołuję przed siebie cały wielki strach
aby pozbawić go mocy niepokojenia mnie”

Udało mi się przywołać. Słyszałem, że niektórzy na kwachu przywołują. Mi się świetnie przywołał w górach. Ja sobie go oglądałem i zapamiętywałem w mnóstwie odmian. Pozbawić mocy niepokojenia nie udało mi się. W ogóle nie doszedłem do tego poziomu. W ogóle nie szedłem w tym kierunku, bo to kierunek rozważań teoretycznych. Ja szedłem w kierunku na Osmołodę. To był północny wschód. Tam był sklep i autobus powrotny. Nie, wcale mnie nie przygięło. Jak ktoś przeczyta, to pomyśli, że śmierć głodowa zaglądała mi do oczu, itp. Nic z tych rzeczy. Po prostu byłem ogólnie zjebany. Głodny między innymi też, ale tak raczej żeby się nawpierdalać i siąść, i nic nie robić. Jeszcze parę innych spraw, typu nogi opuchnięte w mokrych butach, brak sprzętu na kosówkę. Warto być samolubem w takich sytuacjach i wynurzyć się jak najszybciej, błyskawicznie na powierzchnię, wdychać powietrze dawniej nie zauważane, a teraz tak cudowne. Zresztą, po co ja to piszę? Jak wiesz, to wiesz, i zapierdalasz do tej wsi jak na skrzydłach, i żyyyyjesz! Po pewnym czasie sprawy się odwracają, i znowu ma się ochotę zanurkować w góry, wstrzymywać oddech przez długie godziny, zaczynać oddychać wewnętrznie. Przywykać nawet do oddychania wewnętrznego – do czasu…
Więc falujmy! Przechodźmy na stronę drugą. Przechodźmy przez lustra. Może lepsze to niż przechodzenie przez ściany (rewolucja) – bo przy tym, to naskórek można sobie obetrzeć!

Roger

Acha, jeszcze pytanie, gdzie znaleźć takie góry ? Jak dla mnie, to Gorgany (Karpaty Wschodnie na Ukrainie) były objawieniem. Słyszałem, że w Rumunii też jest głęboko…

by admin

CHLEBEK ŚWIATOWIDA

8 sierpnia, 2013 w Gutin, Stare LaBestie by admin

Ostatnio w niektórych kręgach pojawiła się moda na poganizm, sięganie do źródeł słowiańszczyzny, itd. Jedni próbują dokonywać mniej lub bardziej karkołomnych ekshumacji postaci kultu, grzęzną w trzęsawiskach archeologii metafizyki, inni poprzestają na postmodernistycznej eksploatacji symboli, choćby w celu udziwnienia kolejnego, nowego tatuażu. Słychać też trzeźwiące głosy, że jedynym wartościowym spadkiem z przedchrześcijaństwa, do którego warto po cokolwiek wracać, jest otaczająca nas przyroda, lasy, góry, kamienie.
Lecz cóż, jeśli i przyroda coraz bardziej skarlała, zdegenerowana, puszcze zamienione w plantacje chorowitych drzewek papierniczych, góry zabudowane hotelami, wyciągami narciarskimi, zaśmiecone i zadeptane. Inne pytanie, kto też miałby wracać do tej przyrody – czy ludzie, którzy bez ubrania z polaru, telefonu satelitarnego, rakietnic sygnałowych, elektronicznego kompasu i całej reszty niezbędnych narzędzi surviwalu czują się poza miastem niepewnie ? A może by tak zerwaną nić porozumienia z Dawnością zacząć odbudowywać przy pomocy rzeczy małych, najbardziej prozaicznych? Jakich? – a choćby na przykład od kuchni! To co jemy, wpływa wszak najbardziej bezpośrednio na stan naszego organizmu, czemu by więc nie spróbować przyjąć pogańskiego ducha wraz z pokarmem? (plagiat eucharystii niezamierzony).
Aby osiągnąć efekt zbliżenia z tradycją kulinarną naszych praprzodków, nie wystarczy garść zaklęć wypowiedziana przed standardowym posiłkiem. Niestety większość tzw. produktów przemysłu spożywczego jest w znaczącym stopniu skażona piętnem cywilizacji łatwizny, sztampy i tandety spod znaku „byle szybciej, byle prościej, …byle więcej zarobić” – vide maszynowa produkcja opłatków – Jezusów kościelnych.
A więc nie będzie łatwo, ani też szybko, a efekt (cel) całego zamieszania może okazać się kompletną klapą. Myślę jednak, że spróbujesz, mimo braku krzepiących zapewnień o gwarantowanym powodzeniu, podziwie ze strony rodziny, znajomych, cioci Lodzi itd. Powód? – ciekawość!
Weź razową mąkę z żyta, mieloną na sposób tradycyjny (czyli bez wcześniejszego obłuszczania ziarna) we młynie wodnym o żarnach z kamienia. Mąkę taką kupisz bez problemu w sklepach z tzw. zdrową żywnością. Weź duży garnek metalowy lub kamienny, albo inne naczynie, i wsyp do niego mąkę. Dolej do niej nieco wody i ugniataj ręką, aż będzie jednolicie wymieszana z wodą. Odpowiednia ilość wody jest taka, aby cała mąka została zwilżona, lecz nic ponadto. Przykryj garnek pokrywką, lnianym płótnem, lub jakkolwiek inaczej, i odstaw w ciepłe miejsce o temperaturze powyżej 20 stopni C. Przemieszaj zawartość garnka każdego ranka i wieczora w ciągu trzech dób. Jeśli w pomieszczeniu jest więcej niż 24 -25 stopni C., to odpowiedni efekt można osiągnąć już po dwóch. Zwróć uwagę na zapach wydobywający się z naczynia. Jeśli jest on intensywnie kwaskowato – mysi, to znaczy, że pierwszy etap fermentacji jest już zakończony. Otrzymany zakwas żytni można zużyć do zrobienia żuru, napoju kwasu chlebowego, lub do upieczenia chleba, do czego właśnie namawia ten tekst.
Weź teraz z otrzymanego zakwasu żytniego ok. 3/4 kilograma, pozostałą zaś część możesz wysuszyć lub trzymać w lodówce, aby zużyć ją później. Do oddzielonej miary zakwasu dosyp ok. 1/2 kilograma razowej mąki z pszenicy, którą można kupić tam, gdzie żytnią. Rozprowadź dokładnie mąkę w zakwasie, dolewając dla ułatwienia nieco wody. Niech wilgotność tej mieszaniny przewyższy nieco wilgotność mieszaniny przygotowywanej wcześniej. Ciasto powinno być kleiste i nieco porowate. Przykryj je i odstaw w spokojne, ciepłe miejsce.
Następnego dnia, kiedy zawartość garnka powiększy swą objętość ok. dwukrotnie, można przystąpić do ostatniej części pracy. Wymieszaj wtedy w dużej misce 2/3 kilograma razowej mąki pszennej, trzy kopiaste łyżeczki kminku, cztery płaskie łyżeczki szarej soli kamiennej oraz nieco otrąb. Można także dodać inne zioła, np. roztarty czosnek, łyżeczkę nasion czarnuszki, suszone liście majeranku lub tymianku. Po przygotowaniu opisanego zestawu suchych składników można dołożyć do miski sfermentowaną mąkę.
Teraz mieszaj wszystko delikatnie, tak, aby nie przeszkadzać ciastu. Najlepszy piekarz prawie nie dotyka, a wyrabia! Wskazówki na pierwszy raz:

  • nie gnieć ciasta, tylko je rozciągaj, takim ruchem, jak przy rozdzieraniu nieco nadwątlonego płótna,
  • w miarę wyrabiania dolewaj stopniowo niewielkie porcje ciepłej wody,
  • wyrabiaj, aż ciasto będzie jednocześnie: porowate, gumowate, bardzo oporne w rozciąganiu, nie przyklejające się do rąk.

Przełóż wyrobioną masę do dowolnej formy, wysmarowanej nie rafinowanym olejem roślinnym (kupisz tam, gdzie mąkę), oprószonej otrębami. W formie powinno pozostać tyle wolnego miejsca, ile jest samego ciasta. Teraz odstaw bochenek w bardzo ciepłe miejsce, na kaloryfer, lub wstaw foremkę do lekko nagrzanego, półotwartego piekarnika. Po mniej więcej podwojeniu objętości, ciasto nadaje się do pieczenia. Jeżeli ciasto rosło do podwojenia dłużej niż 2 godziny, wskazuje to, że następnym razem należy dodać więcej wody. Jeżeli ciasto rosło bardzo szybko, a po upieczeniu miało w środku zakalec, przypuszczalnie wody było zbyt dużo. Samo pieczenie należy przeprowadzić w piekarniku o temperaturze ok. 240 stopni C przez ok. 50 minut.
Po co tyle zachodu? Są dookoła sklepy spożywcze! Dziwactwo! Smaczne, ale zbyt pracochłonne! Tyle roboty i nic nie wyszło, wszystko do kosza! Tyle roboty i wszystko zjedzone w jeden dzień! Dlaczego nie robiłam(em) tego wcześniej!? Nie mogę już patrzeć na zwykły chleb! Po prostu bomba! Skąd jest ten przepis?! —— Wszystko to prawda, sama prawda!

Zwyczajny chłopak