racJa a sWoboda

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

kazanie na boże ciało o uwolnieniu pana od boga z religii Kiedy coś dzieje się po raz pierwszy, jest dowolne, nic tego nie ogranicza (poza adekwatnością do rzeczywistości może). Po raz drugi, trzeci, piąty i dziesiąty, czy setny albo tysięczny już tak nie jest, bo działanie popada w pewną rutynę, tak normalnie się robi, wszyscy tak robią etc. Nie jest już ważna adekwatność do świata, ale do poprzednich działań, przynajmniej tak długo, jak długo jest to plus minus skuteczne. To samo dotyczy poznania – zrazu widzimy na świeżo, potem jednak przymierzamy to, co poznawane do zasobu naszych, często odziedziczonych pojęć i poprzednich obserwacji, które żyją w nas w postaci archetypów, definicji itp. W swej najgłębszej istocie są one tym, co chrześcijanie nazywają „świętych obcowaniem / kościołem żywych i umarłych / obecnością i mocą ducha świętego”, zaś na powierzchni skróconą instrukcją obsługi i tanim chwytem czy też wykrętem. W ten sposób powstaje kultura, pewien zbiór stereotypów mocno osadzonych w [nie] świadomości jednostki i grupy. Świat pojęć i wartości przypisywanych zjawiskom, zdarzeniom i czynnościom staje się dla nas ważniejszy niż one same, wyznacza nasze cele i zasady postępowania. A mimo to ciągle pozostaje możliwość działania [do] wolnego, nie poddanego schematom. Nasza reakcja na kolejne wyzwanie ze strony świata może być bowiem zarówno potwierdzeniem normy, utwierdzeniem reguły, jak i jej przekroczeniem, modyfikacją lub odrzuceniem. I wówczas okazuje się, że normalność nie jest niczym więcej jak tylko dużą częstotliwością, że nie jest żadną poprawnością, słusznością etc. Ba – okazuje się, że cel naszej drogi wcale nim nie był, bo działając w innym kierunku, to ów kierunek czynimy naszym celem [w danym momencie -bo każdy następny może go potwierdzić czy zmienić także- i to on wyznacza sens i cel całej dotychczasowej drogi, skoro doń dzięki niej dotarliśmy, a nie ona sama czy jakieś uprzednie założenia, które ów gest tymczasem przekreślił].
Tylko, że iść po omacku trudno, stwarzać każdy kolejny moment życia od nowa potrafi niewielu. Ludzie wolą więc posiadać odgórnie przyjęte, dane im lub narzucone cele, wartości, reguły postępowania oraz przypisywane im znaczenia. Nie mogą pogodzić się z tym, iż jedynym sensem życia jest ono samo, iż jedynym celem poznania jest właśnie ono, boją się [do] wolności. Ale nie to jest największym problemem. Prawdziwy dramat polega na tym, iż przyjmując jakieś reguły, próbują narzucać je innym, nie dbając o ich adekwatność do sytuacji, innej osoby czy grupy. Reguły bowiem muszą być niepodważalne i wszechobowiązujące, inaczej co im po nich. Przecież to wszystko jedno, czy panuje zupełna wolność, czy tylko dowolność zastosowania i interpretacji przyjętych reguł. Im strach większy, tym większa agresja wyznawcy danych zasad w stosunku do innych [którzy swoim lekceważeniem kontestują je], tym większa potrzeba stałości reguł gry. Idee nie są jednak wieczne, choć takimi mogą jawić się jednostce, ewoluują one wraz z kolejnymi urzeczywistnieniami potwierdzającymi je lub przekraczającymi tak czy inaczej. To samo dotyczy także dogmatów, przykazań itp. [gdzie np. podziało się przykazanie o zakazie obrazów i skąd w dekalogu wzięło się osobne przykazanie o pożądaniu żony bliźniego swego ?].
Stopień nieadekwatności i zamknięcia się na życie różnych stylów gry jest różny. Stosunkowo najbardziej otwarty jest rynek, bowiem mimo swego jednostronnego nastawienia na zysk i konsumpcję musi on być adekwatny do rzeczywistości by być skutecznym. Władza może zawsze nagiąć rzeczywistość do swoich wyobrażeń siłą, choć musi ona być większa niż opór rzeczywistości, a o to niełatwo. Otwartość władzy zależy więc od poczucia bezpieczeństwa rządzących i ich przewagi nad oporem wobec niej. Najbardziej odporna na rzeczywistość i najmniej otwarta jest religia, która w całości skupia się na własnym obrazie świata [i zaświatów] a nie na nim samym. Dla wyznawców religii, szczególnie dogmatycznej, opartej na słowie a nie obrazie czy intuicji, liczy się tylko owe słowo, pismo i jego dosłowna interpretacja. Adekwatność do rzeczywistości jest tu niemal żadna, wszystko co nie pasuje do teorii jest uważane za diabelskie sztuczki etc.
Oczywiście w praktyce każdy z nas żyje własnym życiem, bawi się, istnieje na rynku, w pewnym systemie politycznym, takim czy innym kościele, więc od tego, co komu bardziej robi, zależy, co weźmie górę, co stanie się w danym momencie źródłem reakcji na wyzwania świata. Religia obstawia jednak zawsze swój system wartości przeciw światu, nawet gdyby miało to oznaczać klęskę, bowiem zawsze można to wyinterpretować w jej własnym świecie jako ofiarę dającą zbawienie wieczne, a więc gdzieś poza tym światem. Tylko czy jest coś poza tym światem ? Musisz w to wierzyć -odpowiada religia- i to wystarczy [byś poczuł się -choć niekoniecznie był- bezpieczny]. Skąd się to bierze ? Życie to ślepy żywioł, który nie dąży w żadnym określonym kierunku, będąc celem samym w sobie. Z punktu widzenia życia jest to w porządku, ale z punktu widzenia świadomości jego poszczególnych przejawów, świadomości, która rodzi się w konflikcie z rzeczywistością najważniejsza jest nasza rozbita głowa [bowiem kiedy wszystko gra niczego nie zauważamy, dopiero uderzenie głową w mur rodzi pytania, wątpliwości]. Ciężko jej oderwać się od bólu, lęków i pragnień, od danego momentu rzeczywistości, spojrzeć na życie z szerszej perspektywy. Religia mówi o bogu, ale tak naprawdę myśli tylko o naszym „ja” i jego dobrym samopoczuciu [nie darmo chrześcijaństwo jest religią najbardziej personalistyczną]. I z reguły odwraca się od bezbożnego, czyli wrogiego jednostce świata [wszak chrześcijaństwo zrodziło się wśród wykorzenionej ludności miast antycznych, wspólnoty wiejskie zintegrowane ze sobą i ze światem stawiły mu opór, stąd jego wrogów nazywa się poganami, a diabeł i czarownica mają wszelkie cechy ludowych bogów i ich kapłanów]. Ba, chrześcijaństwo -poza nielicznymi mistykami- odcina się i od bezpośredniego doświadczenia boga, chowając go za zamkniętymi carskimi wrotami ikonostasu i dosłownymi interpretacjami słowa o nim. Idzie o to by wygrać, jeśli nie mamy nic do zaoferowania w rzeczywistości, ani nie możemy jej niczego narzucić siłą, to przynajmniej możemy pocieszyć się w świecie naszej wyobraźni, a jeśli fakty doń nie przystają, tym gorzej dla faktów.
Tymczasem istnieje inne wyjście z sytuacji, jest nim brak przywiązania do ego, utożsamienie się z całym życiem w danym jego przejawie, a nie jego fragmentem, punktem widzenia określonym przez zespół wyobrażeń, celów, lęków i pragnień minionych i przyszłych. Potrzebny jest do tego pewien dystans i maksymalne zaangażowanie [na raz !], tak by móc ujrzeć dany moment życia jako wyjątkową całość, a nie „nas” rozumianych jako seria schematów dowolnie wypreparowanych z dotychczasowych doświadczeń, nie wiedzieć czemu tych, a nie innych, równie ważnych z jakiegoś punktu widzenia. Pan [bóg] jest bowiem ową całością, a nie czymś spoza niej. Najzabawniejsze w tej historii jest to, że sformułować pewne myśli pomogła mi najbardziej rozwinięta teologia chrześcijaństwa wschodniego, bardziej otwarta niż zachodnia na bezpośrednie doświadczenie, choć nie umiejąca uwolnić go od dogmatów i historii. Owo bezpośrednie doświadczenie bytu, które Huxley nazywa filozofią wieczystą, jest wspólne dla mistyków wschodu i fizyków kwantowych. Chrześcijaństwo zawłaszczyło ją i zmonopolizowało duchowość w naszym kręgu kulturowym, próbując narzucić drugiej stronie ateistyczny materializm, co było może adekwatne w XIX wieku, ale nie dziś. Nie da się też zastosować już straszaka herezji w stosunku do tych, którzy odrzucają ową uzurpację i przypisywanie filozofii wieczystej do dosłownego rozumienia swoich mitów [że Chrystus umarł i zmartwychwstał za nas (!) etc.], co przydało jej elementy zewnętrzne wobec wiecznego tutaj i teraz, odcinające nas od doświadczenia wiecznego życia.

aMen+