Rzecz o Sarmacyi
8 sierpnia, 2013 w Jany by Jany
Czy upadek Polski był do uniknięcia ?
41. Od dawna Europa środkowa znajdowała się pod naporem Wschodu i Zachodu. Inne kraje uległy znacznie wcześniej – Czechy praktycznie od początku swego państwowego istnienia były częścią Rzeszy Niemieckiej, od 1310 pod panowaniem niemieckiej dynastii Luxemburgów po okresie wojen husyckich (1419-34) i panowania Jagiellonów (1471-1526) stały się wraz ze Śląskiem częścią monarchii Habsburgów, ulegając im ostatecznie po klęsce pod Białą Górą w 1620. Jeszcze wcześniej (XIII w.) zostali pobici przez Niemców Połabianie i Prusowie, a w XIV w. -przez Turków- kraje bałkańskie. Po 1526 Węgry zostały rozdrapane przez Turcję i Austrię (która do 1699 zdobyła cały kraj), jedynie Siedmiogród utrzymał częściową niezależność i stał się w XVII w. inspiratorem antyhabsburskich powstań narodowych (ostatnie w 1703-11). Tymczasem Polska przez unię z Litwą zabezpieczyła swe kresy wschodnie (bez unii być może Litwa zjednoczyłaby całą Ruś i jako imperium prawosławne stworzyła już wtedy to zagrożenie jakim w kilka wieków później stała się Moskwa), wraz z Litwą pobiła Krzyżaków pod Grunwaldem (1410), a nawet (sama) odzyskała Pomorze Gdańskie (1466) i uzależniła od siebie oba państwa zakonne (w XVI w. Prusy i Inflanty). Bitwa pod Byczyną (w 1588 hetman Zamojski pokonał pretendenta do tronu polskiego, arcyksięcia Maksymiliana) skutecznie zamknęła Habsburgom drogę do opanowania Rzplitej, a wojny o Inflanty i Smoleńsk (XVI-XVII w.) odrzuciły Moskwę daleko na wschód. Niestety – na skutek błędnej polityki Wazów już w połowie XVII stulecia dochodzi do powstania Chmielnickiego w 1648, w 1654 wspartego przez Rosję oraz do „potopu” szwedzko – brandenbursko – siedmiogrodzkiego (1655-60) i pierwszej próby rozbioru Polski (traktat z Radnot z XII 1656 między Szwecją, Brandenburgią, Siedmiogrodem, Kozakami i Radziwiłłem). Wprawdzie Rzplita pobiła wrogów i udaremniła te plany, jednak poniesionych strat (Prusy, Inflanty, Smoleńsk i Zadnieprze z Kijowem) nie zdołała odrobić, zwłaszcza, że wszystkie siły musiała skupić na obronie przed Turcją. Jeszcze w 1683 zdołała pobić Turków pod Wiedniem i Parkanami, ale był to już koniec polityki zagranicznej Polski (bo nie wojen – te nadal trwały; to właśnie na ziemiach polskich w dużym stopniu toczyła się wojna północna między Szwedami a Rosją, Danią, Prusami i Saksonią – co doprowadziło do dwuwładzy [Sas i Leszczyński], wojny domowej i kompletnej ruiny kraju). W XVIII w. na skutek „nierządu” -wynikającego nie tyle z braku silnej władzy, co z nadmiaru pretendentów do niej- Polska stała się przedmiotem a nie podmiotem polityki międzynarodowej. Wszelkie próby usamodzielnienia się (konfederacja tarnogrodzka 1715, dzikowska 1734, barska 1768, Sejm Czteroletni i powstanie kościuszkowskie 1794) skończyły się klęską, a wobec niemożności Rosji do samodzielnego opanowania sytuacji w Polsce – jej rozbiorami.
42. Czy tak być musiało? Sądzę, że -przy „zimnej wojnie domowej”, w której wzrosła rola magnaterii i zachęcanych przez nią do interwencji państw ościennych (bez zgody i pomocy magnatów obcy nie mogliby znaleźć nawet kogoś do zerwania sejmu) oraz przy tak daleko posuniętej agresywności militarnej monarchii absolutnych XVIII w. (w czasie wojny siedmioletniej o mało nie doszło do rozbioru Prus – uratowała je zmiana na tronie carów Rosji, który w 1762 objął fanatyczny wielbiciel Fryderyka pruskiego, na poły obłąkany Piotr III), a jednocześnie niechęci tych państw do rewolucji (a za taką uchodziła nie tylko Konstytucja 3 Maja czy powstanie kościuszkowskie, ale i próba porwania króla Stanisława Augusta przez konfederatów barskich w 1771, uznana w Europie za „królobójstwo”)- upadek Polski był rzeczą niemal oczywistą.
43. Problem dotyczy raczej przyczyn upadku (i jego trwania po dziś dzień). Klasyczne są dwie koncepcje – „zewnętrzna” i „wewnętrzna”. Wg. pierwszej – przyczyną rozbiorów była zaborczość państw ościennych, co niewątpliwie było faktem. Wg. drugiej – winę ponoszą sami Polacy oraz panująca w Rzplitej anarchia (wynikająca z cywilizacyjnego i kulturalnego zapóźnienia Polski). Teoria ta stworzona przez zaborców, chętnie została przyjęta przez część klas uprzywilejowanych i stała się dla nich pretekstem do kolaboracji. Częściowo godzą się z nią i „patriotyczne elity” dodając przy tym coś o zniewoleniu, obcym ucisku, walce, męczeństwie i przynależności do Europy, która powinna nam pomagać dla swego dobra (i) z wdzięczności za naszą wierność dla niej.
44. Osobiście uważam, że przyczyną upadku jest zdrada elit – zdrada wobec Rzeczypospolitej i wobec polskości!
Zawsze byli w Polsce ludzie, którzy dla ratowania swej pozycji gotowi byli wyrzec się wolności i niepodległości, sprzedać się (i naród) władzy i jej obcym protektorom. I zawsze, gdy Polacy stawali do walki o wolność (czy potem – o niepodległość) pojawiali się jacyś doradcy, przywódcy, moralne autorytety, znane nazwiska… ten koń trojański elit. To oni hamowali szlacheckie rokosze, narodowe powstania, robotnicze bunty by dogadać się z władzą, by nic nie zmienić w „polskim bagnie”, a może przy okazji coś jeszcze utargować jako pośrednicy między władzą (polską i obcą) a społeczeństwem. Nie chodzi mi tylko o jawnych zdrajców (tych w dawnej Polsce było znacznie mniej), lecz także o opozycyjną elitę (kiedyś magnaci, a zwłaszcza Kościół, dziś także intelektualiści), która mimo, że działa na szkodę narodu potrafiła zdobyć „rząd dusz”.
45. Dzieje się tak z powodu źle pojętej jedności w obliczu wroga (króla, zaborców, komuny), patrzenia na słowa a nie czyny, wspólne slogany, a nie rozbieżne a często sprzeczne interesy (szczególnie te społeczno – kulturalne, będące przyczyną a nie skutkiem polityki). Elity -zarówno te od „koryta”, jak i te z „opozycji”- gotowe są na wszystko by nie dopuścić do zwycięstwa którejś ze stron konfliktu (i chętnie zawrą każdą ugodę naszym kosztem). Wiedzą bowiem dobrze, że zarówno zwycięstwo władzy, jak i zwycięstwo wolności oznaczałoby kres wpływów dotychczasowej elity (patrz: uwaga 38-a). Metody są proste – powstrzymywanie radykalniejszych wystąpień (ale i kar na buntowników, zwłaszcza dawniej, w I Rzp.), dogadywanie się z wrogiem słowem a nie siłą, działalność pozorna, kult męczeństwa (by zniechęcić do nowych ofiar i spocząć na laurach – pamięci o poprzednikach w walce, która zamiast mobilizować – paraliżuje, a przecież nigdy nie ponieśliśmy takich strat jak chociażby Czesi pod Białą Górą), wreszcie oskarżanie radykałów o szaleństwo i prowokację (vide: Mochnacki). To ostatnie jest na ogół bardzo skuteczne. Nawet gdy ktoś jest gotowy do walki (a tacy są zazwyczaj nieliczni) aby nie wypaść poza nawias musi przekazać kierownictwo „uznanym autorytetom”, które szybko zdadzą się na łaskę wroga, by walka nie obudziła narodu (klasycznym przykładem Noc Listopadowa 1830 r.). Jest to możliwe, ponieważ brak nam jakiejś trzeciej siły poza zwolennikami rosyjskiej siły z jednej i ku
44. Osobiście uważam, że przyczyną upadku jest zdrada elit – zdrada wobec Rzeczypospolitej i wobec polskości!
Zawsze byli w Polsce ludzie, którzy dla ratowania swej pozycji gotowi byli wyrzec się wolności i niepodległości, sprzedać się (i naród) władzy i jej obcym protektorom. I zawsze, gdy Polacy stawali do walki o wolność (czy potem – o niepodległość) pojawiali się jacyś doradcy, przywódcy, moralne autorytety, znane nazwiska… ten koń trojański elit. To oni hamowali szlacheckie rokosze, narodowe powstania, robotnicze bunty by dogadać się z władzą, by nic nie zmienić w „polskim bagnie”, a może przy okazji coś jeszcze utargować jako pośrednicy między władzą (polską i obcą) a społeczeństwem. Nie chodzi mi tylko o jawnych zdrajców (tych w dawnej Polsce było znacznie mniej), lecz także o opozycyjną elitę (kiedyś magnaci, a zwłaszcza Kościół, dziś także intelektualiści), która mimo, że działa na szkodę narodu potrafiła zdobyć „rząd dusz”.
45. Dzieje się tak z powodu źle pojętej jedności w obliczu wroga (króla, zaborców, komuny), patrzenia na słowa a nie czyny, wspólne slogany, a nie rozbieżne a często sprzeczne interesy (szczególnie te społeczno – kulturalne, będące przyczyną a nie skutkiem polityki). Elity -zarówno te od „koryta”, jak i te z „opozycji”- gotowe są na wszystko by nie dopuścić do zwycięstwa którejś ze stron konfliktu (i chętnie zawrą każdą ugodę naszym kosztem). Wiedzą bowiem dobrze, że zarówno zwycięstwo władzy, jak i zwycięstwo wolności oznaczałoby kres wpływów dotychczasowej elity (patrz: uwaga 38-a). Metody są proste – powstrzymywanie radykalniejszych wystąpień (ale i kar na buntowników, zwłaszcza dawniej, w I Rzp.), dogadywanie się z wrogiem słowem a nie siłą, działalność pozorna, kult męczeństwa (by zniechęcić do nowych ofiar i spocząć na laurach – pamięci o poprzednikach w walce, która zamiast mobilizować – paraliżuje, a przecież nigdy nie ponieśliśmy takich strat jak chociażby Czesi pod Białą Górą), wreszcie oskarżanie radykałów o szaleństwo i prowokację (vide: Mochnacki). To ostatnie jest na ogół bardzo skuteczne. Nawet gdy ktoś jest gotowy do walki (a tacy są zazwyczaj nieliczni) aby nie wypaść poza nawias musi przekazać kierownictwo „uznanym autorytetom”, które szybko zdadzą się na łaskę wroga, by walka nie obudziła narodu (klasycznym przykładem Noc Listopadowa 1830 r.). Jest to możliwe, ponieważ brak nam jakiejś trzeciej siły poza zwolennikami rosyjskiej siły z jednej i kultury europejsko – chrześcijańskiej z drugiej strony.
46. A skoro już o tym mowa, to trzeba stwierdzić, że nasza kulturowa współczesność ma starą metrykę, sięgającą XVII w. To wtedy utożsamiono polskość z katolicyzmem, co dla obu tych kategorii zjawisk miało zgubne konsekwencje. Kościół zamiast być stróżem moralności stał się -zwłaszcza po utracie niezawisłości narodowej- ersatzem życia politycznego narodu. Religijność polska jest bardzo ostentacyjna, ale płytka i silnie zabarwiona wątkami nacjonalistycznymi. Jest wręcz dziwne i niepokojące, że kraj w przytłaczającej większości katolicki nie wydał wybitniejszych teologów, a jedyni godni uwagi myśliciele religijni to XVI/XVII-wieczni arianie, a więc heretycy zwalczani przez Kościół. Byli oni także prekursorami polskiego mesjanizmu (Andrzej i Stanisław Lubienieccy), który swe apogeum osiągnął w okresie romantyzmu. Trudno jednak uznać ów mesjanizm za ideę religijną, gdyż -poza nielicznymi wyjątkami- mówił on chętniej o politycznym zbawieniu narodu polskiego, niż o życiu wiecznym pojedynczego człowieka (spotkał się zresztą z surową krytyką Kościoła, a wiele dzieł romantyków polskich zdjęła nie tylko carska lecz i kościelna cenzura). Tymczasem katolicyzm stoczył się do poziomu szopki patriotyczno – religijnej, orła w koronie na krzyżu (dziś uzupełnianego emblematami Solidarności). Odbywa się to ze szkodą dla wiary, gdzie więcej jest patr(id)iotyzmu niż etyki chrześcijańskiej (zawsze w katolicyzmie wątpliwej – mawiano wszak na Mazowszu, że jeśli „pościsz sprawiedliwie jużeś święty i wolnoć wszystko”). Po tygodniu picia i okradania społeczeństwa w niedzielę na mszy za ojczyznę znów jest się szlachetnym, a patr(id)iotyczny bełkot koi wyrzuty sumienia, bo można być świnią, byle swoją, byle polską i katolicką. I broń Boże! żadnego czynu, spuśćmy się na Boga, on pomoże swoim wiernym dzieciom, sam pokona naszych wrogów (aby pomniejszyć sławę apologety czynu – Józefa Piłsudskiego, endecy nazwali jego zwycięstwo nad bolszewikami w roku 1920 „cudem nad Wisłą”). Ale kiedy obcy zaatakują Kościół, ten nagle sobie przypomina, że oto ginie 1000-letnia kultura chrześcijańska Polski i apeluje do narodu by bronił nierozerwalnych rzekomo – wiary i wolności. Tak było, gdy abp. Ledóchowski, dotąd wierny Prusakom, przypomniał sobie o polskości dopiero wtedy, gdy Bismarck rozpoczął antykatolicki „Kulturkampf”, tak jest i dziś, gdy za koncesje budowlane czy wydawnicze, lub kolejną wizytę papieża Kościół wyrzeka się „Solidrności”, ustami prymasów potępia strajki (Sierpień ’80) i demonstracje (maj i listopad 1982), a winę dostrzega po obu stronach (nie nazywając zbrodni władz po imieniu, co przecież jest Jego moralnym obowiązkiem), a jednocześnie rozpętuje fanatyczne kampanie w obronie krzyży a przeciw religioznawstwu w szkole, tak, jakby Polakom najbardziej brakowało obrazów jednego Boga.
47. Mógłby ktoś powiedzieć, że wielką zasługą Kościoła jest to, iż stał się (szczególnie pod zaborami) azylem dla narodowej kultury. Owszem – należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że Kościół nie robi tego bezinteresownie, czego najlepszym przykładem jest schronienie udzielane dziś opozycji – zawsze można ją kontrolować i użyć przeciw władzy, albo poświęcić ją w imię porozumienia ołtarza z tronem. Przy okazji Kościół znacznie wypaczył kulturę narodową, uczynił jednowymiarową i nudną (a przecież dawna Rzplita słynęła właśnie z różnorodności i żywotności). Przede wszystkim dawną otwartość zastąpił odruch obronny – ksenofobia, który wzmocniły tak typowe dla katolicyzmu idee jedynie słusznej prawdy i bezruchu.
Najnowsze komentarze