Anarchizm XIX-wieczny walczył z rządem, kapitałem, czy kościołem i innymi formami panowania, bo te nie dawały ludziom żyć, trzeba było walczyć na śmierć i życie! Wiedziały o tym obie strony, nie było zmiłuj! Ta walka dala owoce, elity ustąpiły masom, rzuciły trochę ochłapów – a szczególnie skore do rzucania były za komuny, to znaczy, ze strachu, że jak się nie podzielą z ludźmi tym, co ci ludzie wytworzyli, to może im się zamarzyć komuna i trzeba będzie oddać wszystko. Dziś, gdy szlag ją trafiał znów dociskają śrubę. Ale nawet teraz, przynajmniej na Zachodzie wśród młodzieży z dobrych domów, gdzie tak wielu jest anarchistów, da się żyć. Więc anarchizm społeczny (czyli próba zmiany całego systemu) zmienił się w anarchizm stylu życia, co widać już w ’68 i co przesądziło o jego rozmyciu się. Nie klęsce – kulturowo
przeorał system głęboko na tyle, że luz to wręcz jego główny slogan reklamowy, źródło jego siły w epoce kapitalizmu [zysku z] konsumpcji, a nie produkcji. Ale właśnie to sprawia, że trudno mówić o sukcesie ’68. Kontestacja stała się wentylem bezpieczeństwa, a co gorsza, doskonałym reformatorem systemu tak, by nic nie zmieniając w istocie rzeczy (niesprawiedliwy podział dóbr i brak wpływu na poczynania rządu
nie zmniejszyły się i wręcz rosną), uczynić go bardziej znośnym dla ogółu. Jednak kontestatorzy tego nie widzą, za pieniądze z korporacji i podatków bawią się w ich kontestację, powtarzając XIX-wieczne rewolucyjne slogany, bo dziś to już nic nie kosztuje a dobrze im robi na moralnego kaca i poczcie bezsiły wobec systemu.
Gdy nie idzie nic zmienić w realiach, zawsze można powalczyć w sferze symboli, stąd tak duże zaangażowanie ruchu w walkę o nie, np. sprawy legalizacji aborcji, gejów, marihuany itp., czy wojnę w Iraku – to na tyle abstrakcyjne dla nas, że wydaje się dość bezpieczne, a bardzo pasuje na symbol walki z istotą systemu”, jego centrum – USA, co zresztą pasuje drugiej stronie, nie tylko z uwagi na jej fundamentalizm, ale i odwracanie uwagi od rzeczy naprawdę ważnych. Efekt (wojna fundamentalizmu – politycznej poprawności) sprawia, że wszyscy są zadowoleni a system ma się dobrze. A jak nic z walki nie wyjdzie, nikt z tego powodu głodny nie będzie (nb., może to, iż „mamusia ich kocha”, sprawia, iż mało który działacz czuje się zmuszony zajmować realiami, na tyle przyciśnięty do muru, by zacząć walczyć na serio – dziś nie ma nawet takiej błazenady jak RAF czy Czerwone Brygady a imidż bojowników nie zmienia faktu, że Czarny Blok, choć w kominiarkach, szedł grzecznie na anty-szczycie w Warszawie). Siły prawdziwej nie ma więc, a ta, która mogłaby być (z przekonań, a nie interesu życiowego), jest trwoniona na działania jałowe – weźmy np. Sprawy obyczajowe, o jakich wspomniałem wyżej. Opinia publiczna jest w kwestiach aborcji, narkotyków czy religii w szkole pół na pół podzielona na ogół, więc jest mała szansa, by osiągnąć konsensus (wszystko jedno, w sprawie legalizacji, delegalizacji czy w jakiejś innej postaci). Można próbować wymusić na władzy tą czy inną opcję wbrew opinii publicznej. Tak próbuje grać kościół, bo wie, iż otwartego sporu o publikę nie wygra, ale tak próbują działać i działacze niezależni (może z tego samego powodu). Nie rozumieją przy tym, że walka o delegalizację nazistów czy legalizację ślubów dla gej6w to pomysł samobójczy – nie tylko nie ma szans w tej konkretnej sprawie: referendum może wykazać, że fanów takiej wolności (w granicach prawa) jest niewielu, a odwołanie do rządu nie daje gwarancji, że weźmie on naszą stronę. Ale jest jeszcze gorzej, bo wchodząc w tą grę – uznajemy jej reguły (ogół czy rząd mają prawo decydować za nas, co nam wolno, a czego nie). O ileż rozsądniej byłoby powiedzieć, iż nam to nie pasuje, że chcemy, by w kwestiach nie mających jednoznacznej oceny moralnej nie mógł za nas decydować (co wolno, a czego nie) nikt – poza tymi, których to dotyczy bezpośrednio, a i to w każdej sprawie z osobna (w razie sporu można by się odwołać do sądu cywilnego a nie ścigać z urzędu nawet tam, gdzie żadna strona tego nie chce). Opcja taka mogłaby liczyć na zrozumienie ludzi, którzy bądź nie mają swego zdania w danej sprawie, bądź są umiarkowani i gotowi do kompromisu (a tacy, przeciwnie do fanatyków z obu stron, stanowią większość). Byłby to też dobry pomysł do działania na rzecz wycofania się państwa z życia społecznego w ogóle, bo gdyby to zadziałało tu, to czemu nie przenieść tego na inne sprawy (co zresztą samo się w wielu kwestiach zdarzy wobec niechęci liberałów do dbania o zdrowie, szkoły czy opiekę społeczną). Kontestatorzy wolą jednak tak jak władza bić się o narzucenie swojej jedynie słusznej wizji cudzego życia innym i mamy zamiast tego rząd, co grając aborcją np., może nami manipulować: dziel i rządź, odwracanie uwagi etc. Przerabialiśmy to wiele razy, sprawa nie jest załatwiona po myśli żadnej ze stron i nigdy być nie może – co 4 lata opinia odda władzę nowej ekipie, a ta znów coś zmieni czy tylko obieca to przed wyborami. W ten sposób wkręcamy się w bajkę bez końca, a to co istotne nam umyka.
A co jest istotne? To zależy, np. dla znudzonego studenta balanga, która nie ma końca i jeśli akurat jego hobby jest bycie działaczem, nie ma on nic przeciw temu, bo w ten sposób starczy mu na całe życie (albo póki nie uda mu się dojrzeć) tematów do kontestowania. A normalnie – dom, praca i takie tam (szerzej: społeczność, w której się żyje, zdobywanie środków na zaspokojenie potrzeb – warunki realizacji swoich pragnień). I tu wracamy do tematu społecznego wymiaru życia – wielu ludzi nie ma pracy, jak ją mają często muszą godzić się na kiepską płacę i brak poszanowania ich godności. Przyjemniej byłoby pracować u siebie. Podobnie z mieszkaniem (idzie nie tylko o dom, ale społeczność, w której się żyje). Fajnie byłoby też móc realizować swoje marzenia, nie musieć wybierać między pracą czy rodziną i działalnością społeczną etc. Czy to możliwe? A czy ktoś spróbował? I to jest właśnie ten pomysł dla działaczy, jak połączyć pracę z działalnością a działalność z normalnym życiem (dziś przypomina ona wiarę katolików – na co dzień siedzimy w syfie, ale od święta kontestujemy go na demonstracjach czy wykładach o tym, że inny świat jest możliwy – są cotygodniowe spotkania i wielkie akcje, jak owa procesja Bożego Ciała na anty-szczycie w Warszawie). A zacząć trzeba od niedziałania i wycofania się z konfrontacji z systemem tam, gdzie mu to pasuje. Takim terenem jest polityka – walka o władzę i o tworzenie prawa, o rząd dusz, opinię publiczną – co mamy jej na serio do zaproponowania? Publice system w pełni odpowiada, jeśli coś jej nie pasuje, to raczej jej kiepskie miejsce w systemie, a nie to, że istnieje i że jest niesprawiedliwy (o wolności nie ma nawet co gadać, pewno sami działacze poczuliby się tu zagubieni, gdyby rząd z dnia na dzień przestał istnieć – kogo bowiem by się kontestowało, że nie wspomnę już o tym, kto by ich musiał utrzymywać). Dziś nie ma tak prostej sytuacji jak była za komuny czy u Marksa, że człowiek od razu wiedział, kto wróg, a kto swój – z kim i przeciw komu walczyć. Ba, nawet tam, gdzie to wiadomo (np. w fabryce, która okrada swoich pracowników), ludziom trudno iść na całość (o ile za komuny robotnicy walczyli o samorząd, o tyle dziś są gotowi wyrzec się go nawet tam, gdzie przez zbieg okoliczności fabryka stała się ich własnością – tak było np. w Brodnicy, gdzie sami uratowali swój zakład, który właściciel kupił od państwa i doprowadził do ruiny, a następnie sprzedali go nowemu, szło bowiem o to, by ktoś urządził im w życiu wszystko, a nie by robić to samemu). Mało więc chętnych do tego, by się rządzić samemu (wiara w dobry rząd jest łatwiejsza), by robić na swoim itd. Naiwna jest więc wiara, iż można zmienić to agitacją (wbrew interesom czy odczuciom ludzi), chrześcijaństwu nie udała się przez 2 tysiące lat ta sztuka. Jak człowiek czegoś sam nie czuje, nie kupi bajki, a nawet jak kupi – będzie żył po staremu, tyle że w zakłamaniu. Nie warto więc dziś (nie wykluczam, że kiedyś się to zmieni) walczyć o masy, a w każdym bądź razie – walczyć gadaniem i demonstrowaniem. Getto jest dziś nieuchronne. Musimy zająć się sobą.
Nie idzie oczywiście o rozwój ruchu jako sztuki dla sztuki, o to, by demonstracje były większe a pismo docierało coraz szerzej do mas – idzie raczej o stworzenie swego świata obok, poza układem, poza rynkiem – wyścigiem szczurów. Jeśli jest nas dość wielu i dość poważnie bierzemy nasze ideały (to znaczy – nie tylko wierzymy od święta, ale chcemy nimi żyć na co dzień), możemy zacząć budować własną społeczność miejsce do pracy i życia – najlepiej jako jedną całość. Dziś już wiele można (to nie komuna, co niszczyła każdy przejaw samodzielności) a mimo to mało kto próbuje, a jak już, to jakby na niby, jak ze skłotem – jak nam zabiorą strata będzie niewielka, bo to nie nasze. Taka tymczasowa strefa autonomiczna – czemu nie trwała? A jak będzie co bronić, to i walczyć będzie się na serio, choćby na śmierć i życie. Ale może to właśnie przeraża kontestatorów od konsumpcji. Taka rewolucja od święta, jak każda inna balanga, ma jedną zaletę – w każdej chwili można wyjść i nawet nie dbać o to, kto po nas posprząta. A swój dom, zakład pracy czy społeczność takiego luzu nie dają – nie ma gdzie pójść, żal to zostawiać, więc trzeba brać rzecz serio. Ale może mimo to warto spróbować. Uchylić się władzy, zająć się sobą naprawdę tworząc coś, co może -jeśli zadziała – stać się lepszą agitką niż wszystkie nasze demonstracje i ulotki razem wzięte. Bo ma to wiele zalet, jeśli nawet nie da się zrobić wielkiego biznesu i starczy tylko na przeżycie, to i tak jest już dobrze. Ogół nie ma ambicji dorwania się do koryta, starcza mu, gdy nie jest głodno i jest miło, a we wspólnocie zawsze można zrobić, by tak było – bo to i ludzie pomogą, i w kupie raźniej. Niezłym sprawdzianem może być tu akcja Jedzenie Zamiast Bomb, wymagająca sporo pracy i to systematycznej, koordynacji działań większej grupy osób itp. Można tu przejść do robienia go także dla siebie, tworzenia zaplecza (od lokalu po działkę warzywną etc.), można też wciągać do niej ludzi z zewnątrz (np. pomagając biednym zorganizować się w grupy sąsiedzkiej samopomocy bez liczenia na zasiłek od władz). Ale to może dotyczyć wszystkiego, po części to już się dzieje, ludzie tworzą sobie kluby czy media, zamiast iść z książką do wydawnictwa można ją wydać samemu, zamiast nudzić się dla papierka (co i tak nie da pracy) zająć się samokształceniem, jednak najważniejsze pozostaną takie sprawy, jak własny / wspólny dom i praca – i to od nich należałoby zacząć budować własny świat, a nie „walczyć” o to, by się nań państwo zgodziło czy ludzkość chciała kupić. Czasem ta agitacja wygląda tak, jakbyśmy sami nie wierzyli w anarchię i chcieli by ktoś inny zaczął, a jak nie inny – to wtopić w to razem. Zaryzykujemy?!
Najnowsze komentarze