Slideshow shadow

Przedmieście – rodzynek w cieście?

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie

Mimo coraz lepszego zaopatrzenia, a może właśnie też z jego powodu, coraz bardziej dają się zauważyć braki pewnego artykułu pierwszej potrzeby – spokoju duszy. Wszystko to, co wpływa kojąco, staje się dobrem coraz rzadszym. Wygląda na to, że nawet niewidzialna ręka rynku jest w tym przypadku pusta i bezsilna. Cóż to za poniżająca i deprymująca sytuacja – u schyłku XX wieku pojawia się towar, na który popyt rośnie w astronomicznym tempie, zaś podaż maleje równie szybko. I to gdzie – właśnie w mieście, w którym znajdują się nieprzeliczone rzesze potencjalnych klientów. No rzesz kurwa mać! – czy nikt nie ma pomysłu na rozwiązanie tego problemu? Przy okazji można ubić całkiem niezły biznesik!
Zwłaszcza w mieście pojawiły się dramatycznie deficyty ciszy, odosobnienia, pustej przestrzeni, dających uczucie bycia (o)środkiem kosmosu. Brak perspektywy, widoków, brak panoramy, horyzontu, pozasłanianych coraz wyższymi budynkami. Miejski świat został okradziony z całej swojej magii przez szalonych urbanistów, mnożących kolejne budynki i kolejne piętra w nich. Jeśli ze szczytu najwyższej budowli miasta nie widać jego granic zatopionych w tajemniczym dywanie podmiejskich ogródków, poprzecinanych nitkami gościńców niknących w bandażach przydrożnych szpalerów lip i bujnych zagajników, to na chuj w mieście w ogóle wysokie budynki? Jeśli widać z ich szczytów tylko inne szczyty, innych wysokich budynków, zaś pomiędzy nimi rozpełzającą się po horyzont magmę ultraurbanicznego piekła, to miasto traci sens i styl. Nie jest już tym podniecającym pieprzykiem krajobrazu, do którego wyniosłych wież i charakterystycznych budowli ciągną niczym ćmy do lampy: kupieckie karawany, wycieczkowe autobusy kolonistów i wozy wieśniaków pełne wonnej i soczystej żywności. Zamiast być tym pieprzykiem, miasto coraz bardziej staje się wrzodem na dupie planety i naszej psychice. Coraz bardziej brak w nim tego wszystkiego, co jest naturalnym lustrem osobowego ja – swobodnej przestrzeni i panoramy z wysokiej wieży, dających poczucie dystansu i harmonii. Za to na ulicach miasta, w jego wnętrzach mieszkalnych i handlowych, na jego fasadach i frontonach coraz więcej małych lusterek, pokazujących, często skrzywione, drobne wycinki rzeczywistości. Te lustra i lusterka kawałkują coraz mocniej miejską rzeczywistość, odbijając bez końca obraz obrazu obrazu obrazu… I taka też staje się mieszczańska psychika – zaczyna ona przypominać porozpieprzaną na wszystkie strony, pospiesznie uciekającą bandę przerażonych, małych, plastikowych skurwieli. Jeszcze do niedawna ludzie, także w miastach, występowali głównie jako polifreniczni aktorzy teatru ich żyć, w których w danym momencie funkcjonowali jako robotnicy, klienci, członkowie rodziny, poborowi, spacerowicze, itd. Teraz, zwłaszcza w dużych miastach, zaczyna przybywać cielesnych pojemników na miliony maleńkich szaleńców, którzy zawładnęli duszami poszczególnych człowieków. Ludzie tak zdezintegrowani zaczynają coraz częściej nie wyrabiać z niczym. Wygląda na to, że właśnie totalna atomizacja dusz będzie najczęstszą chorobą psychiczną nadchodzącej nowej ery, a jej prawdziwym rozsadnikiem będą bez wątpienia miejskie molochy, pełniące rolę swoistych szamb socjopatycznych. Czy doprowadzi to w konsekwencji do zaniku głównych, dotychczasowych funkcji społecznych, na skutek powszechnej niemożności ich wykonywania w tym stanie – zobaczymy… A jeśli tak się stanie, to czy będzie to (bardzo przyjemny) koniec świata – to już temat nieco w bok i na później.
Wracając zaś do stanu duszy, a zwłaszcza ciała samego miasta, nie zaś tylko poszczególnych jego mieszkańców – miasto, im większe, tym silniej okrada ludzi z kosmicznego poczucia więzi. Zasłania zamiejskie tereny łąk, zagajników, może nawet okolicznych jezior, czy też pagórki porośnięte zdziczałymi krzewami i ziołami. Miasto nawet z czasem zagarnia te tereny dla swoich ohydnych przedmieść. Syfilitycznych suburbii żyjących gorączkowym rytmem przypływów i odpływów do centrum, ciągłym, nienasyconym pożądaniem bycia centrum, nie dającym się pogodzić z peryferycznością i tymczasowością biedy i slumsów. Równocześnie miasto odcina swoich mieszkańców od resztek tych życiodajnych terenów przyrody podmiejskiej, z której mogliby czerpać ciszę, zieleń, głęboki oddech, beztroskie zagubienie na słodkim łonie natury, dmuchawce, latawce, wiatr, czasem także rozrywkę przy niewypałach i niewybuchach. Zamiast tego nasyca dusze ludzkie widokiem morza śmieci podfruwających znad chodników, rzek pędzących śmierdzących hałaśliwych blaszanych puszek – samochodów, i temu podobnych zjawisk. Takie, codzienne widoki tworzą miłą perspektywę i harmonijne tło dla coraz liczniejszych wygłupów samobójców, agresywnych wyczynów subkultur bejzbolowych, czy szczekaniny krwiożerczych pysków biznes-chamów.
Zastanawiałem się ostatnio, podczas wędrówek po Warszawie, odbywanych dniem i nocą, czy miasto tak duże, jak to, daje chociaż coś w zamian. Gigantycznie spiętrzona materia wieżowców, nocna powódź świateł widzianych z ostatniego piętra, wielkomiejska galeria deformacji anatomicznych prezentowanych w podziemnych przejściach – wszystko to ma swój szalony urok, dostępny na pewnym poziomie estetycznej perwersji. Dla mnie jest to impreza nie do pogardzenia. Nawet w takim miejscu kosmos woła nas! Wystarczy tylko choć na moment zerwać z lepką i trywialną życiową krzątaniną mieszczucha – termita. Jak zauważyłem, w roli burzycieli smutnego i wyświechtanego porządku miejskich chodniczków znakomicie sprawdzają się dzieci. Bezkonkurencyjni są w tym ulicznicy. Potrafią oni ze znalezienia byle peta uczynić prawdziwe misterium smaku pierwszego jaranego za garażem szluga, zaś w podwórkowych kałużach przeglądają się oczyma Kolumbów i Magellanów. A co pozostaje dorosłym? Dla prawdziwych koneserów są oczywiście fantazyjne smaczki, takie, jak choćby Dworzec Centralny by night, oczywiście mowa o części tzw. techniczno – wentylacyjnej, w świetle latarki. Zakładając jednak, że nie wszyscy czytelnicy ww. periodyku pogodzą się z poświęceniem pory nocnego wypoczynku dla przeprowadzania niekonwencjonalnych wojaży, pozostanę przy mniej snobistycznych propozycjach.
W ekologii naukowej, tzn. nie w działalności na rzecz ochrony środowiska, lecz w dyscyplinie będącej częścią biologii, znane jest pojęcie tzw. ekotonu. Jest to najprościej mówiąc, obszar styku. Chodzi tu o styk pomiędzy dwoma ekosystemami. Obszary ekotonów są bardzo często bogatsze gatunkowo i bardziej różnorodne od sąsiadujących z nimi „czystych” wnętrz poszczególnych ekosystemów. Obszarom ekotonów w dziedzinie historii kultury mogłyby odpowiadać burzliwe i ciekawe obszary pograniczne, na których w ciągu wieków spotykały się różnorodne wpływy i prądy cywilizacyjne. W przypadku terenów miejskich, których penetrowanie chcę w tym artykule zarekomendować, odpowiednikiem ekotonów bywają wspomniane już przedmieścia. Rejony starych, położonych peryferyjnie dzielnic poprzemysłowych, zapomniane, podmiejskie dworce kolejowe, śródmiejskie nieużytki, zdziczałe ogródki działkowe, a nade wszystko okolice styku terenów zabudowanych i okołomiejskich lasów, zarośli nadrzecznych bądź wszelkiego rodzaju jeziorek, stawów, bajorek, nieczynnych żwirowisk i cegielni – oto prawdziwy raj dla miejskiego globtrottera, spragnionego mocnych i różnorodnych doznań. W takich miejscach zazwyczaj jest więcej roślin i zwierząt, niż w centrach miast, bywają tam także wspaniałe zabytki architektury, zwłaszcza postindustrialnej. Nade wszystko jednak rzuca się w oczy często bardzo duża odludność takich obszarów, mimo ich bliskości względem centrów. Pociąga to za sobą spokój, ciszę i kojący nerwy nastrój menelskiego pikniku pod kępą bzu czarnego. I o to właśnie chodzi. Czas spędzony w takich, przemiłych okolicznościach przyrody, urozmaicony konsumpcją przygotowanego zawczasu napitku i nabitku (od nabijać – oczywiście faję), na długo pozostaje w pamięci, będąc często jakże szokującym kontrapunktem dla śródmiejskiego blichtru i pogoni za cywilizacją centrum, coraz szybciej pomykającego ku bramom piekła.

anioł z przedmieścia

Jany

racJa a sWoboda

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie

kazanie na boże ciało o uwolnieniu pana od boga z religii Kiedy coś dzieje się po raz pierwszy, jest dowolne, nic tego nie ogranicza (poza adekwatnością do rzeczywistości może). Po raz drugi, trzeci, piąty i dziesiąty, czy setny albo tysięczny już tak nie jest, bo działanie popada w pewną rutynę, tak normalnie się robi, wszyscy tak robią etc. Nie jest już ważna adekwatność do świata, ale do poprzednich działań, przynajmniej tak długo, jak długo jest to plus minus skuteczne. To samo dotyczy poznania – zrazu widzimy na świeżo, potem jednak przymierzamy to, co poznawane do zasobu naszych, często odziedziczonych pojęć i poprzednich obserwacji, które żyją w nas w postaci archetypów, definicji itp. W swej najgłębszej istocie są one tym, co chrześcijanie nazywają „świętych obcowaniem / kościołem żywych i umarłych / obecnością i mocą ducha świętego”, zaś na powierzchni skróconą instrukcją obsługi i tanim chwytem czy też wykrętem. W ten sposób powstaje kultura, pewien zbiór stereotypów mocno osadzonych w [nie] świadomości jednostki i grupy. Świat pojęć i wartości przypisywanych zjawiskom, zdarzeniom i czynnościom staje się dla nas ważniejszy niż one same, wyznacza nasze cele i zasady postępowania. A mimo to ciągle pozostaje możliwość działania [do] wolnego, nie poddanego schematom. Nasza reakcja na kolejne wyzwanie ze strony świata może być bowiem zarówno potwierdzeniem normy, utwierdzeniem reguły, jak i jej przekroczeniem, modyfikacją lub odrzuceniem. I wówczas okazuje się, że normalność nie jest niczym więcej jak tylko dużą częstotliwością, że nie jest żadną poprawnością, słusznością etc. Ba – okazuje się, że cel naszej drogi wcale nim nie był, bo działając w innym kierunku, to ów kierunek czynimy naszym celem [w danym momencie -bo każdy następny może go potwierdzić czy zmienić także- i to on wyznacza sens i cel całej dotychczasowej drogi, skoro doń dzięki niej dotarliśmy, a nie ona sama czy jakieś uprzednie założenia, które ów gest tymczasem przekreślił].
Tylko, że iść po omacku trudno, stwarzać każdy kolejny moment życia od nowa potrafi niewielu. Ludzie wolą więc posiadać odgórnie przyjęte, dane im lub narzucone cele, wartości, reguły postępowania oraz przypisywane im znaczenia. Nie mogą pogodzić się z tym, iż jedynym sensem życia jest ono samo, iż jedynym celem poznania jest właśnie ono, boją się [do] wolności. Ale nie to jest największym problemem. Prawdziwy dramat polega na tym, iż przyjmując jakieś reguły, próbują narzucać je innym, nie dbając o ich adekwatność do sytuacji, innej osoby czy grupy. Reguły bowiem muszą być niepodważalne i wszechobowiązujące, inaczej co im po nich. Przecież to wszystko jedno, czy panuje zupełna wolność, czy tylko dowolność zastosowania i interpretacji przyjętych reguł. Im strach większy, tym większa agresja wyznawcy danych zasad w stosunku do innych [którzy swoim lekceważeniem kontestują je], tym większa potrzeba stałości reguł gry. Idee nie są jednak wieczne, choć takimi mogą jawić się jednostce, ewoluują one wraz z kolejnymi urzeczywistnieniami potwierdzającymi je lub przekraczającymi tak czy inaczej. To samo dotyczy także dogmatów, przykazań itp. [gdzie np. podziało się przykazanie o zakazie obrazów i skąd w dekalogu wzięło się osobne przykazanie o pożądaniu żony bliźniego swego ?].
Stopień nieadekwatności i zamknięcia się na życie różnych stylów gry jest różny. Stosunkowo najbardziej otwarty jest rynek, bowiem mimo swego jednostronnego nastawienia na zysk i konsumpcję musi on być adekwatny do rzeczywistości by być skutecznym. Władza może zawsze nagiąć rzeczywistość do swoich wyobrażeń siłą, choć musi ona być większa niż opór rzeczywistości, a o to niełatwo. Otwartość władzy zależy więc od poczucia bezpieczeństwa rządzących i ich przewagi nad oporem wobec niej. Najbardziej odporna na rzeczywistość i najmniej otwarta jest religia, która w całości skupia się na własnym obrazie świata [i zaświatów] a nie na nim samym. Dla wyznawców religii, szczególnie dogmatycznej, opartej na słowie a nie obrazie czy intuicji, liczy się tylko owe słowo, pismo i jego dosłowna interpretacja. Adekwatność do rzeczywistości jest tu niemal żadna, wszystko co nie pasuje do teorii jest uważane za diabelskie sztuczki etc.
Oczywiście w praktyce każdy z nas żyje własnym życiem, bawi się, istnieje na rynku, w pewnym systemie politycznym, takim czy innym kościele, więc od tego, co komu bardziej robi, zależy, co weźmie górę, co stanie się w danym momencie źródłem reakcji na wyzwania świata. Religia obstawia jednak zawsze swój system wartości przeciw światu, nawet gdyby miało to oznaczać klęskę, bowiem zawsze można to wyinterpretować w jej własnym świecie jako ofiarę dającą zbawienie wieczne, a więc gdzieś poza tym światem. Tylko czy jest coś poza tym światem ? Musisz w to wierzyć -odpowiada religia- i to wystarczy [byś poczuł się -choć niekoniecznie był- bezpieczny]. Skąd się to bierze ? Życie to ślepy żywioł, który nie dąży w żadnym określonym kierunku, będąc celem samym w sobie. Z punktu widzenia życia jest to w porządku, ale z punktu widzenia świadomości jego poszczególnych przejawów, świadomości, która rodzi się w konflikcie z rzeczywistością najważniejsza jest nasza rozbita głowa [bowiem kiedy wszystko gra niczego nie zauważamy, dopiero uderzenie głową w mur rodzi pytania, wątpliwości]. Ciężko jej oderwać się od bólu, lęków i pragnień, od danego momentu rzeczywistości, spojrzeć na życie z szerszej perspektywy. Religia mówi o bogu, ale tak naprawdę myśli tylko o naszym „ja” i jego dobrym samopoczuciu [nie darmo chrześcijaństwo jest religią najbardziej personalistyczną]. I z reguły odwraca się od bezbożnego, czyli wrogiego jednostce świata [wszak chrześcijaństwo zrodziło się wśród wykorzenionej ludności miast antycznych, wspólnoty wiejskie zintegrowane ze sobą i ze światem stawiły mu opór, stąd jego wrogów nazywa się poganami, a diabeł i czarownica mają wszelkie cechy ludowych bogów i ich kapłanów]. Ba, chrześcijaństwo -poza nielicznymi mistykami- odcina się i od bezpośredniego doświadczenia boga, chowając go za zamkniętymi carskimi wrotami ikonostasu i dosłownymi interpretacjami słowa o nim. Idzie o to by wygrać, jeśli nie mamy nic do zaoferowania w rzeczywistości, ani nie możemy jej niczego narzucić siłą, to przynajmniej możemy pocieszyć się w świecie naszej wyobraźni, a jeśli fakty doń nie przystają, tym gorzej dla faktów.
Tymczasem istnieje inne wyjście z sytuacji, jest nim brak przywiązania do ego, utożsamienie się z całym życiem w danym jego przejawie, a nie jego fragmentem, punktem widzenia określonym przez zespół wyobrażeń, celów, lęków i pragnień minionych i przyszłych. Potrzebny jest do tego pewien dystans i maksymalne zaangażowanie [na raz !], tak by móc ujrzeć dany moment życia jako wyjątkową całość, a nie „nas” rozumianych jako seria schematów dowolnie wypreparowanych z dotychczasowych doświadczeń, nie wiedzieć czemu tych, a nie innych, równie ważnych z jakiegoś punktu widzenia. Pan [bóg] jest bowiem ową całością, a nie czymś spoza niej. Najzabawniejsze w tej historii jest to, że sformułować pewne myśli pomogła mi najbardziej rozwinięta teologia chrześcijaństwa wschodniego, bardziej otwarta niż zachodnia na bezpośrednie doświadczenie, choć nie umiejąca uwolnić go od dogmatów i historii. Owo bezpośrednie doświadczenie bytu, które Huxley nazywa filozofią wieczystą, jest wspólne dla mistyków wschodu i fizyków kwantowych. Chrześcijaństwo zawłaszczyło ją i zmonopolizowało duchowość w naszym kręgu kulturowym, próbując narzucić drugiej stronie ateistyczny materializm, co było może adekwatne w XIX wieku, ale nie dziś. Nie da się też zastosować już straszaka herezji w stosunku do tych, którzy odrzucają ową uzurpację i przypisywanie filozofii wieczystej do dosłownego rozumienia swoich mitów [że Chrystus umarł i zmartwychwstał za nas (!) etc.], co przydało jej elementy zewnętrzne wobec wiecznego tutaj i teraz, odcinające nas od doświadczenia wiecznego życia.

aMen+

Fragment większej całości

9 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie

motto: Ruchome piaski Europy Wschodniej nie są dla nas najbardziej istotną troską. – Henderson

Gdzieś daleko na wschodzie, albo gdzieś jeszcze dalej, tylko że na zachodzie żyją ludzie, dla których nie umieramy tak naprawdę nigdy.[Miękkość i ustępliwość przezwycięża to, co silne i twarde.]
Dla tych ludzi dusza-podświadomość nie umiera nigdy, tylko odradza się w kolejnych ciałach-wcieleniach, a rodzaj i rola nowego życia zależy od jakości poprzedniego. [Twardy jak skała – co za bzdura!]
Człowiek, może odrodzić się nie tylko jako inny człowiek, ale nawet jako zwierzę. Dla nich możesz zostać w przyszłości robakiem lub demonem. Dziwne, prawda? [Byłem właśnie kimś takim i rozsypałem się. Zakończeniem takiego scenariusza jest nieuchronne zniszczenie.]
To życie, co tu przeżywasz je teraz razem z nami, jest tylko fragmentem, tego dużego nieśmiertelnego, ponoć. [Nie ma takiej skały, której nie ogarnie woda – owa uległa i bezkształtna substancja, której możesz dotknąć, ale nie zdołasz uchwycić.]
Są wśród owych i tacy, co myślą, że wszyscy jesteśmy ze sobą związani, że wędrujemy poprzez te wcielenia, jak mówią, walcząc i kochając się ze sobą. Jedni są naszymi odwiecznymi wrogami, z którymi toczymy niekończące się boje, raz wygrywają oni raz my, zazwyczaj nikt. Innych kochając gonimy by złączyć się na czas jakiś, zanim trzeba będzie znów rodzić się na nowo czy to tu, czy tam, zawsze razem. [Nie ma takiej skały, której nie ogarnie kiedyś duch, tego co nie znane. Dotyczy to zarówno życia, jak i śmierci.]
I mają wśród nich być i tacy, co chcą przerwać ten wspaniały korowód, po prostu uciec od tego. Mówią, że odrzucają cierpienie, jak nazywają życie. Zamiast próbować się spełnić tu i teraz, uciekają w góry swych myśli, gapiąc się w jeden punkt dokonują somolobotomii, by wyłączyć się ze świata. W ten sposób tracąc ból i szczęście zarazem. Tę, jak dzień i noc, nierozerwalną parę. Zniewoleni pragnieniem odrzucenia wszelkich pragnień umierają w zastygłej pozie zgorzknienia z fałszywym uśmiechem na nieruchomych ustach. [Nie znajdę dla siebie schronienia jeśli wciąż będę wykazywał jaki jestem wspaniały.]
„Ale czy to wszystko możliwe?” pytasz. Nie wiem – muszę odpowiedzieć, lecz chciałbym, by tak właśnie było, może lepiej by tak właśnie było. [Cudownym miejscem schronienia jest dla mnie strumień życia: byt cichy, delikatny i miękki, który – o dziwo – przezwycięża wszystko. (Przerobiony fragment jakiegoś tekstu.)] S. Ebrio

 
by admin

Jak Hucuł strażników w lesie przetrzymał

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

Jeden Hucuł tytoń nosił w mieszkach z Węgrów, a swoim ludziom sprzedawał. Robił na tym interes i nieźle sobie żył. A drugi Hucuł, sąsiad miał złość do niego i doniósł, że tamten tytoń z Węgier nosi i sprzedaje naszym ludziom, Hucułom.
– Chodźcie za mną, panowie – powiada do rewizorów – pokażę wam, którędy ma on swoje przejście przez polanę i tam go pojmacie.
Poszli finanse za nim, a on zaprowadził ich na tę ścieżkę, kędy z tytoniem chadzał ten drugi. A była tam kłoda taka, że można było sobie usiąść na niej. Siedzą finanse i czekają na Hucuła, żeby, jak będzie niósł tytoń, go ułapić. Siedzą tak od rana do południa. A sąsiad tak się cieszy, że ich tam postawił i myśli sobie: „Oj, będziesz ty miał zarobek, jeszcze i chałupę stracisz!”
Akurat z Węgier niesie Hucuł mieszek tytoniu. Zobaczył tych finansów i mówi:
– O, widzę, panowie, że na mnie czekacie. Niosę tytoń, panowie!
A oni mówią:
– No i jak teraz będzie?
– Ha, panowie, jakoś to teraz z nami będzie.
Jeden finans zerwał się z tej kłody i chciał go uderzyć:
-Nie pyskuj!- mówi.
A Hucuł na to:
-Oj, panie, nie bijcie!
I ręka nie dosięgła do tego Hucuła. Już nie może go finans uderzyć.
-Siadajcie teraz, panowie, na kłodzie, niech protokół złożę.
Usiedli finanse na kłodzie, a ten wziął mieszek tytoniu na plecy i poniósł.
Tamci z kłody chcą się ruszyć, ale nie mogą. Jeden drugiego się pyta:
-Co to takiego?
A ten Hucuł powiada:
-Siedźcie, panowie, siedźcie, ja z tytoniem pójdę sobie, tam gdzie mam iść.
Siedzieli aż do wieczora, potem noc całą, drugi dzień siedzą. Na drugi dzień Hucuł idzie znowu po tytoń, bo tamten już sprzedał.
Finanse go poznali i proszą:
-Bój się Boga, człowieku, puść nas, nic ci nie zrobimy!
A Hucuł mówi:
-Siedźcie, siedźcie, dobrze wam tu będzie.
Znowu niesie mieszek tytoniu, sprzedał ten tytoń, a oni biedni siedzą wstać nie mogą.I tak mówią:
-Przyjdzie tu umrzeć, widać to nie żart!
Idzie Hucuł znowu koło nich, a oni proszą więc:
-Puść nas, człowieku.
-Nie- on na to.
Idzie już trzeci raz po tytoń na Węgry, przechodzi znowu koło nich i mówi:
-Panowie, już trzeci mieszek tytoniu niosę.
Zaczęli go prosić:
-Bój się Boga, zważ na swoją duszę, zważ na nas. Przyrzekniemy ci, że ani słowa nikomu nie powiemy, że tytoń nosisz. Przysięgamy tu przed tobą, że nigdy złego słowa ci nie powiemy, ino puść nas.
A ten mówi:
-Idźcie, panowie, idźcie, bo już czas, może się wam i trochę jeść zachciało. Ale pamiętajcie! A więcej nic wam nie powiem, co żeście tutaj ze mną gadali.
Jak przyszli te rewizory do wsi, to jeszcze zbili Hucuła, co im pokazał tego co tytoń nosił.

by admin

[Cudaczny list]

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

>Subject: Re: srodowisko we klimaty
    Date: Wed, 06 May 1998 13:45:19 -0700
   From: genowef@friko2.onet.pl
       To: monic@masa.com

1 wszyscy, którzy nie byli na zlocie sa wykluczeni, ale Ty jako osoba , 
która sie czyms interesuje zostajesz
21 lipca wielka akcja ws. Petke Masz wszystko zorganizowac, kilka dni 
wczesniej odbeda sie akcje lokalne w kazdym miescie. Ty robisz akcje 
podsumowujaca. Pogadaj z Petke jak to by mialo wygladac. Warto pojechac 
pod areszt gdzie Marcin bedzie siedzial lub prokurature, która wydala 
wyrok
Twoja w tym glowa
tylko nie pomysl sobie ,ze dlatego zostajesz, bo masz akcje robic.
dzieki za list od Jeza
m@lenistwo
ps. Nazli przestal mi sie podobac: Bylismy na plazy bo club byl zamkl'y;
				  Pilismy piwo i inne ciecze;
				  I.   Przyznal, ze jest skinheadem - to 
				       moglam przezyc
				  II.   Przyznal, ze jest faszysta - to 
				       moglam przezyc, zwazywszy fakt, ze 
				       zaczal zaraz nalewac sie z faszystow 
				       nazioli itepe
			  	  III.   Wyskoczyl do Toony (taka 
				       psychiczna przepychanka ale... ) - 
				       to juz mi sie nie podobalo.
				  IV.  Gdy szlismy Monciakiem spiewal 
				       faszystowskie piesni - to mi sie 
				       podobalo (pankowcy nie wiedzieli co 
				       sie dzieje - anarchisci z faszysta - 
				       kompletny postmodernizm)
				  V.  Zgubil przynoszacy mi szczescie 
		   		       dlugopis- to mi sie, kurwa, bardzo 
				       nie podoba - najbardziej jak mozna. 
				       Skutkiem tego na studiach jestem 
				       zgubiona. Nazli - bog wybacza 
				       rewolucja NIGDY...
by admin

Uwaga! Nadchodzą miastożercy!

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

(…)Poniższa ekspertyza została przygotowana na zlecenie Pełnomocnika Prezydenta Miasta Tczewa ds. Zapobiegania(…) Celem postawionym przed zespołem badawczym było określenie podstawowych deficytów emocjonalnych badanej populacji, z uwzględnieniem fobii urbanistycznych, lęków suburbialnych, zakresu występowania tzw. syndromu fraktalizacji psychiki oraz innych stanów socjopatycznych opisywanej w literaturze przedmiotu(…) W trakcie przeprowadzonych prac, reprezentatywną, losową próbę mieszkańców poddano wielokierunkowym, anonimowym badaniom ankietowym. W celu uzyskania pożądanego materiału badawczego zastosowano kwestionariusze standardowe z rozbudowanymi wariantami wyboru oraz polami typu „hyde park”. Podczas konstrukcji poszczególnych modułów ankietowych wykorzystano także model znany w literaturze jako „straight path”, co stanowiło miejscowy czynnik ograniczający wypowiedź respondenta do uzupełnienia podanego zdania o pojedyncze słowo, bądź izolowany związek słowotwórczy. Stanowiło to dopełnienie badawcze do znajdujących się w opozycji pól typu „hyde park”, zastosowanych obok. Taka konstrukcja ankiet podyktowana była przyjętym założeniem metodycznym badań – tzn. oparcia się w znacznej mierze na analizie psychosemantycznej uzyskanych jednostkowych wypowiedzi.
(…)Wyjątkowo niekorzystne warunki zaobserwowano pod tym względem na obszarach śródmiejskich. Ankietowani z tych obszarów wyraźnie definiują swoje najpoważniejsze niedobory. Wskazywane są głównie braki: „ciszy”, „wolnej przestrzeni dla samorealizacji”, „spokoju sumienia”, „świętego spokoju”, lub temu podobne. Respondenci pytani o określenie swoich niedoborów wizualnych w polach typu „hyde park”, najczęściej umieszczają tam: „brak szerokiej panoramy”, „nieestetyczny, syfiasty krajobraz”, „gnój na ulicach” percepowany w miejscu zamieszkania, prawie całkowite „przesłonienie horyzontu, księżyca i planet” przez zabudowę.
Osobną kategorią czynników wpływających na negatywną ocenę zamieszkania w mieście była frustracja komunikacyjna. Przykładowe uzupełnienia podanych w kwestionariuszu ścieżek typu „straight path” wskazują na powszechne występowanie stanów lękowych i agresji interpersonalnej. Wskazują na to częste w ankietach uzupełnienia typu: „W sytuacji konfliktu pierwszeństwa pomiędzy moim torem ruchu, a torem ruchu wózka inwalidzkiego staram się”: „wmanewrować przed wózek i przystopować połamańca”, „tak kombinować, żeby mnie hajnemedina nie zdublowała, (…)”, patologicznych reakcji w obrębie schematu jednostkowej decyzji komunikacyjnej w sytuacji typu „ja ustępuję w prawo, a on(a) też ustępuje w prawo” dowodzą wypowiedzi z pól wyboru: „takich ślepaków powinno się eliminować”, „zakazać takiemu korzystania z chodników”, „najgorsi są rowerzyści, jednemu wczoraj udało mi się za to skopać tylne koło” . W przedziale wiekowym 20 – 40 lat obserwuje się nawet nasilenie takich odczuć, u niektórych spośród badanych wyraźnie wzmagające frustrację, agresję i stany tzw. napięcia industrialnego (…)

by admin

Przedmieście – rodzynek w cieście?

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

Mimo coraz lepszego zaopatrzenia, a może właśnie też z jego powodu, coraz bardziej dają się zauważyć braki pewnego artykułu pierwszej potrzeby – spokoju duszy. Wszystko to, co wpływa kojąco, staje się dobrem coraz rzadszym. Wygląda na to, że nawet niewidzialna ręka rynku jest w tym przypadku pusta i bezsilna. Cóż to za poniżająca i deprymująca sytuacja – u schyłku XX wieku pojawia się towar, na który popyt rośnie w astronomicznym tempie, zaś podaż maleje równie szybko. I to gdzie – właśnie w mieście, w którym znajdują się nieprzeliczone rzesze potencjalnych klientów. No rzesz kurwa mać! – czy nikt nie ma pomysłu na rozwiązanie tego problemu? Przy okazji można ubić całkiem niezły biznesik!
Zwłaszcza w mieście pojawiły się dramatycznie deficyty ciszy, odosobnienia, pustej przestrzeni, dających uczucie bycia (o)środkiem kosmosu. Brak perspektywy, widoków, brak panoramy, horyzontu, pozasłanianych coraz wyższymi budynkami. Miejski świat został okradziony z całej swojej magii przez szalonych urbanistów, mnożących kolejne budynki i kolejne piętra w nich. Jeśli ze szczytu najwyższej budowli miasta nie widać jego granic zatopionych w tajemniczym dywanie podmiejskich ogródków, poprzecinanych nitkami gościńców niknących w bandażach przydrożnych szpalerów lip i bujnych zagajników, to na chuj w mieście w ogóle wysokie budynki? Jeśli widać z ich szczytów tylko inne szczyty, innych wysokich budynków, zaś pomiędzy nimi rozpełzającą się po horyzont magmę ultraurbanicznego piekła, to miasto traci sens i styl. Nie jest już tym podniecającym pieprzykiem krajobrazu, do którego wyniosłych wież i charakterystycznych budowli ciągną niczym ćmy do lampy: kupieckie karawany, wycieczkowe autobusy kolonistów i wozy wieśniaków pełne wonnej i soczystej żywności. Zamiast być tym pieprzykiem, miasto coraz bardziej staje się wrzodem na dupie planety i naszej psychice. Coraz bardziej brak w nim tego wszystkiego, co jest naturalnym lustrem osobowego ja – swobodnej przestrzeni i panoramy z wysokiej wieży, dających poczucie dystansu i harmonii. Za to na ulicach miasta, w jego wnętrzach mieszkalnych i handlowych, na jego fasadach i frontonach coraz więcej małych lusterek, pokazujących, często skrzywione, drobne wycinki rzeczywistości. Te lustra i lusterka kawałkują coraz mocniej miejską rzeczywistość, odbijając bez końca obraz obrazu obrazu obrazu… I taka też staje się mieszczańska psychika – zaczyna ona przypominać porozpieprzaną na wszystkie strony, pospiesznie uciekającą bandę przerażonych, małych, plastikowych skurwieli. Jeszcze do niedawna ludzie, także w miastach, występowali głównie jako polifreniczni aktorzy teatru ich żyć, w których w danym momencie funkcjonowali jako robotnicy, klienci, członkowie rodziny, poborowi, spacerowicze, itd. Teraz, zwłaszcza w dużych miastach, zaczyna przybywać cielesnych pojemników na miliony maleńkich szaleńców, którzy zawładnęli duszami poszczególnych człowieków. Ludzie tak zdezintegrowani zaczynają coraz częściej nie wyrabiać z niczym. Wygląda na to, że właśnie totalna atomizacja dusz będzie najczęstszą chorobą psychiczną nadchodzącej nowej ery, a jej prawdziwym rozsadnikiem będą bez wątpienia miejskie molochy, pełniące rolę swoistych szamb socjopatycznych. Czy doprowadzi to w konsekwencji do zaniku głównych, dotychczasowych funkcji społecznych, na skutek powszechnej niemożności ich wykonywania w tym stanie – zobaczymy… A jeśli tak się stanie, to czy będzie to (bardzo przyjemny) koniec świata – to już temat nieco w bok i na później.
Wracając zaś do stanu duszy, a zwłaszcza ciała samego miasta, nie zaś tylko poszczególnych jego mieszkańców – miasto, im większe, tym silniej okrada ludzi z kosmicznego poczucia więzi. Zasłania zamiejskie tereny łąk, zagajników, może nawet okolicznych jezior, czy też pagórki porośnięte zdziczałymi krzewami i ziołami. Miasto nawet z czasem zagarnia te tereny dla swoich ohydnych przedmieść. Syfilitycznych suburbii żyjących gorączkowym rytmem przypływów i odpływów do centrum, ciągłym, nienasyconym pożądaniem bycia centrum, nie dającym się pogodzić z peryferycznością i tymczasowością biedy i slumsów. Równocześnie miasto odcina swoich mieszkańców od resztek tych życiodajnych terenów przyrody podmiejskiej, z której mogliby czerpać ciszę, zieleń, głęboki oddech, beztroskie zagubienie na słodkim łonie natury, dmuchawce, latawce, wiatr, czasem także rozrywkę przy niewypałach i niewybuchach. Zamiast tego nasyca dusze ludzkie widokiem morza śmieci podfruwających znad chodników, rzek pędzących śmierdzących hałaśliwych blaszanych puszek – samochodów, i temu podobnych zjawisk. Takie, codzienne widoki tworzą miłą perspektywę i harmonijne tło dla coraz liczniejszych wygłupów samobójców, agresywnych wyczynów subkultur bejzbolowych, czy szczekaniny krwiożerczych pysków biznes-chamów.
Zastanawiałem się ostatnio, podczas wędrówek po Warszawie, odbywanych dniem i nocą, czy miasto tak duże, jak to, daje chociaż coś w zamian. Gigantycznie spiętrzona materia wieżowców, nocna powódź świateł widzianych z ostatniego piętra, wielkomiejska galeria deformacji anatomicznych prezentowanych w podziemnych przejściach – wszystko to ma swój szalony urok, dostępny na pewnym poziomie estetycznej perwersji. Dla mnie jest to impreza nie do pogardzenia. Nawet w takim miejscu kosmos woła nas! Wystarczy tylko choć na moment zerwać z lepką i trywialną życiową krzątaniną mieszczucha – termita. Jak zauważyłem, w roli burzycieli smutnego i wyświechtanego porządku miejskich chodniczków znakomicie sprawdzają się dzieci. Bezkonkurencyjni są w tym ulicznicy. Potrafią oni ze znalezienia byle peta uczynić prawdziwe misterium smaku pierwszego jaranego za garażem szluga, zaś w podwórkowych kałużach przeglądają się oczyma Kolumbów i Magellanów. A co pozostaje dorosłym? Dla prawdziwych koneserów są oczywiście fantazyjne smaczki, takie, jak choćby Dworzec Centralny by night, oczywiście mowa o części tzw. techniczno – wentylacyjnej, w świetle latarki. Zakładając jednak, że nie wszyscy czytelnicy ww. periodyku pogodzą się z poświęceniem pory nocnego wypoczynku dla przeprowadzania niekonwencjonalnych wojaży, pozostanę przy mniej snobistycznych propozycjach.
W ekologii naukowej, tzn. nie w działalności na rzecz ochrony środowiska, lecz w dyscyplinie będącej częścią biologii, znane jest pojęcie tzw. ekotonu. Jest to najprościej mówiąc, obszar styku. Chodzi tu o styk pomiędzy dwoma ekosystemami. Obszary ekotonów są bardzo często bogatsze gatunkowo i bardziej różnorodne od sąsiadujących z nimi „czystych” wnętrz poszczególnych ekosystemów. Obszarom ekotonów w dziedzinie historii kultury mogłyby odpowiadać burzliwe i ciekawe obszary pograniczne, na których w ciągu wieków spotykały się różnorodne wpływy i prądy cywilizacyjne. W przypadku terenów miejskich, których penetrowanie chcę w tym artykule zarekomendować, odpowiednikiem ekotonów bywają wspomniane już przedmieścia. Rejony starych, położonych peryferyjnie dzielnic poprzemysłowych, zapomniane, podmiejskie dworce kolejowe, śródmiejskie nieużytki, zdziczałe ogródki działkowe, a nade wszystko okolice styku terenów zabudowanych i okołomiejskich lasów, zarośli nadrzecznych bądź wszelkiego rodzaju jeziorek, stawów, bajorek, nieczynnych żwirowisk i cegielni – oto prawdziwy raj dla miejskiego globtrottera, spragnionego mocnych i różnorodnych doznań. W takich miejscach zazwyczaj jest więcej roślin i zwierząt, niż w centrach miast, bywają tam także wspaniałe zabytki architektury, zwłaszcza postindustrialnej. Nade wszystko jednak rzuca się w oczy często bardzo duża odludność takich obszarów, mimo ich bliskości względem centrów. Pociąga to za sobą spokój, ciszę i kojący nerwy nastrój menelskiego pikniku pod kępą bzu czarnego. I o to właśnie chodzi. Czas spędzony w takich, przemiłych okolicznościach przyrody, urozmaicony konsumpcją przygotowanego zawczasu napitku i nabitku (od nabijać – oczywiście faję), na długo pozostaje w pamięci, będąc często jakże szokującym kontrapunktem dla śródmiejskiego blichtru i pogoni za cywilizacją centrum, coraz szybciej pomykającego ku bramom piekła.

anioł z przedmieścia

Jany by Jany

racJa a sWoboda

9 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

kazanie na boże ciało o uwolnieniu pana od boga z religii Kiedy coś dzieje się po raz pierwszy, jest dowolne, nic tego nie ogranicza (poza adekwatnością do rzeczywistości może). Po raz drugi, trzeci, piąty i dziesiąty, czy setny albo tysięczny już tak nie jest, bo działanie popada w pewną rutynę, tak normalnie się robi, wszyscy tak robią etc. Nie jest już ważna adekwatność do świata, ale do poprzednich działań, przynajmniej tak długo, jak długo jest to plus minus skuteczne. To samo dotyczy poznania – zrazu widzimy na świeżo, potem jednak przymierzamy to, co poznawane do zasobu naszych, często odziedziczonych pojęć i poprzednich obserwacji, które żyją w nas w postaci archetypów, definicji itp. W swej najgłębszej istocie są one tym, co chrześcijanie nazywają „świętych obcowaniem / kościołem żywych i umarłych / obecnością i mocą ducha świętego”, zaś na powierzchni skróconą instrukcją obsługi i tanim chwytem czy też wykrętem. W ten sposób powstaje kultura, pewien zbiór stereotypów mocno osadzonych w [nie] świadomości jednostki i grupy. Świat pojęć i wartości przypisywanych zjawiskom, zdarzeniom i czynnościom staje się dla nas ważniejszy niż one same, wyznacza nasze cele i zasady postępowania. A mimo to ciągle pozostaje możliwość działania [do] wolnego, nie poddanego schematom. Nasza reakcja na kolejne wyzwanie ze strony świata może być bowiem zarówno potwierdzeniem normy, utwierdzeniem reguły, jak i jej przekroczeniem, modyfikacją lub odrzuceniem. I wówczas okazuje się, że normalność nie jest niczym więcej jak tylko dużą częstotliwością, że nie jest żadną poprawnością, słusznością etc. Ba – okazuje się, że cel naszej drogi wcale nim nie był, bo działając w innym kierunku, to ów kierunek czynimy naszym celem [w danym momencie -bo każdy następny może go potwierdzić czy zmienić także- i to on wyznacza sens i cel całej dotychczasowej drogi, skoro doń dzięki niej dotarliśmy, a nie ona sama czy jakieś uprzednie założenia, które ów gest tymczasem przekreślił].
Tylko, że iść po omacku trudno, stwarzać każdy kolejny moment życia od nowa potrafi niewielu. Ludzie wolą więc posiadać odgórnie przyjęte, dane im lub narzucone cele, wartości, reguły postępowania oraz przypisywane im znaczenia. Nie mogą pogodzić się z tym, iż jedynym sensem życia jest ono samo, iż jedynym celem poznania jest właśnie ono, boją się [do] wolności. Ale nie to jest największym problemem. Prawdziwy dramat polega na tym, iż przyjmując jakieś reguły, próbują narzucać je innym, nie dbając o ich adekwatność do sytuacji, innej osoby czy grupy. Reguły bowiem muszą być niepodważalne i wszechobowiązujące, inaczej co im po nich. Przecież to wszystko jedno, czy panuje zupełna wolność, czy tylko dowolność zastosowania i interpretacji przyjętych reguł. Im strach większy, tym większa agresja wyznawcy danych zasad w stosunku do innych [którzy swoim lekceważeniem kontestują je], tym większa potrzeba stałości reguł gry. Idee nie są jednak wieczne, choć takimi mogą jawić się jednostce, ewoluują one wraz z kolejnymi urzeczywistnieniami potwierdzającymi je lub przekraczającymi tak czy inaczej. To samo dotyczy także dogmatów, przykazań itp. [gdzie np. podziało się przykazanie o zakazie obrazów i skąd w dekalogu wzięło się osobne przykazanie o pożądaniu żony bliźniego swego ?].
Stopień nieadekwatności i zamknięcia się na życie różnych stylów gry jest różny. Stosunkowo najbardziej otwarty jest rynek, bowiem mimo swego jednostronnego nastawienia na zysk i konsumpcję musi on być adekwatny do rzeczywistości by być skutecznym. Władza może zawsze nagiąć rzeczywistość do swoich wyobrażeń siłą, choć musi ona być większa niż opór rzeczywistości, a o to niełatwo. Otwartość władzy zależy więc od poczucia bezpieczeństwa rządzących i ich przewagi nad oporem wobec niej. Najbardziej odporna na rzeczywistość i najmniej otwarta jest religia, która w całości skupia się na własnym obrazie świata [i zaświatów] a nie na nim samym. Dla wyznawców religii, szczególnie dogmatycznej, opartej na słowie a nie obrazie czy intuicji, liczy się tylko owe słowo, pismo i jego dosłowna interpretacja. Adekwatność do rzeczywistości jest tu niemal żadna, wszystko co nie pasuje do teorii jest uważane za diabelskie sztuczki etc.
Oczywiście w praktyce każdy z nas żyje własnym życiem, bawi się, istnieje na rynku, w pewnym systemie politycznym, takim czy innym kościele, więc od tego, co komu bardziej robi, zależy, co weźmie górę, co stanie się w danym momencie źródłem reakcji na wyzwania świata. Religia obstawia jednak zawsze swój system wartości przeciw światu, nawet gdyby miało to oznaczać klęskę, bowiem zawsze można to wyinterpretować w jej własnym świecie jako ofiarę dającą zbawienie wieczne, a więc gdzieś poza tym światem. Tylko czy jest coś poza tym światem ? Musisz w to wierzyć -odpowiada religia- i to wystarczy [byś poczuł się -choć niekoniecznie był- bezpieczny]. Skąd się to bierze ? Życie to ślepy żywioł, który nie dąży w żadnym określonym kierunku, będąc celem samym w sobie. Z punktu widzenia życia jest to w porządku, ale z punktu widzenia świadomości jego poszczególnych przejawów, świadomości, która rodzi się w konflikcie z rzeczywistością najważniejsza jest nasza rozbita głowa [bowiem kiedy wszystko gra niczego nie zauważamy, dopiero uderzenie głową w mur rodzi pytania, wątpliwości]. Ciężko jej oderwać się od bólu, lęków i pragnień, od danego momentu rzeczywistości, spojrzeć na życie z szerszej perspektywy. Religia mówi o bogu, ale tak naprawdę myśli tylko o naszym „ja” i jego dobrym samopoczuciu [nie darmo chrześcijaństwo jest religią najbardziej personalistyczną]. I z reguły odwraca się od bezbożnego, czyli wrogiego jednostce świata [wszak chrześcijaństwo zrodziło się wśród wykorzenionej ludności miast antycznych, wspólnoty wiejskie zintegrowane ze sobą i ze światem stawiły mu opór, stąd jego wrogów nazywa się poganami, a diabeł i czarownica mają wszelkie cechy ludowych bogów i ich kapłanów]. Ba, chrześcijaństwo -poza nielicznymi mistykami- odcina się i od bezpośredniego doświadczenia boga, chowając go za zamkniętymi carskimi wrotami ikonostasu i dosłownymi interpretacjami słowa o nim. Idzie o to by wygrać, jeśli nie mamy nic do zaoferowania w rzeczywistości, ani nie możemy jej niczego narzucić siłą, to przynajmniej możemy pocieszyć się w świecie naszej wyobraźni, a jeśli fakty doń nie przystają, tym gorzej dla faktów.
Tymczasem istnieje inne wyjście z sytuacji, jest nim brak przywiązania do ego, utożsamienie się z całym życiem w danym jego przejawie, a nie jego fragmentem, punktem widzenia określonym przez zespół wyobrażeń, celów, lęków i pragnień minionych i przyszłych. Potrzebny jest do tego pewien dystans i maksymalne zaangażowanie [na raz !], tak by móc ujrzeć dany moment życia jako wyjątkową całość, a nie „nas” rozumianych jako seria schematów dowolnie wypreparowanych z dotychczasowych doświadczeń, nie wiedzieć czemu tych, a nie innych, równie ważnych z jakiegoś punktu widzenia. Pan [bóg] jest bowiem ową całością, a nie czymś spoza niej. Najzabawniejsze w tej historii jest to, że sformułować pewne myśli pomogła mi najbardziej rozwinięta teologia chrześcijaństwa wschodniego, bardziej otwarta niż zachodnia na bezpośrednie doświadczenie, choć nie umiejąca uwolnić go od dogmatów i historii. Owo bezpośrednie doświadczenie bytu, które Huxley nazywa filozofią wieczystą, jest wspólne dla mistyków wschodu i fizyków kwantowych. Chrześcijaństwo zawłaszczyło ją i zmonopolizowało duchowość w naszym kręgu kulturowym, próbując narzucić drugiej stronie ateistyczny materializm, co było może adekwatne w XIX wieku, ale nie dziś. Nie da się też zastosować już straszaka herezji w stosunku do tych, którzy odrzucają ową uzurpację i przypisywanie filozofii wieczystej do dosłownego rozumienia swoich mitów [że Chrystus umarł i zmartwychwstał za nas (!) etc.], co przydało jej elementy zewnętrzne wobec wiecznego tutaj i teraz, odcinające nas od doświadczenia wiecznego życia.

aMen+

by admin

Fragment większej całości

9 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie by admin

motto: Ruchome piaski Europy Wschodniej nie są dla nas najbardziej istotną troską. – Henderson

Gdzieś daleko na wschodzie, albo gdzieś jeszcze dalej, tylko że na zachodzie żyją ludzie, dla których nie umieramy tak naprawdę nigdy.[Miękkość i ustępliwość przezwycięża to, co silne i twarde.]
Dla tych ludzi dusza-podświadomość nie umiera nigdy, tylko odradza się w kolejnych ciałach-wcieleniach, a rodzaj i rola nowego życia zależy od jakości poprzedniego. [Twardy jak skała – co za bzdura!]
Człowiek, może odrodzić się nie tylko jako inny człowiek, ale nawet jako zwierzę. Dla nich możesz zostać w przyszłości robakiem lub demonem. Dziwne, prawda? [Byłem właśnie kimś takim i rozsypałem się. Zakończeniem takiego scenariusza jest nieuchronne zniszczenie.]
To życie, co tu przeżywasz je teraz razem z nami, jest tylko fragmentem, tego dużego nieśmiertelnego, ponoć. [Nie ma takiej skały, której nie ogarnie woda – owa uległa i bezkształtna substancja, której możesz dotknąć, ale nie zdołasz uchwycić.]
Są wśród owych i tacy, co myślą, że wszyscy jesteśmy ze sobą związani, że wędrujemy poprzez te wcielenia, jak mówią, walcząc i kochając się ze sobą. Jedni są naszymi odwiecznymi wrogami, z którymi toczymy niekończące się boje, raz wygrywają oni raz my, zazwyczaj nikt. Innych kochając gonimy by złączyć się na czas jakiś, zanim trzeba będzie znów rodzić się na nowo czy to tu, czy tam, zawsze razem. [Nie ma takiej skały, której nie ogarnie kiedyś duch, tego co nie znane. Dotyczy to zarówno życia, jak i śmierci.]
I mają wśród nich być i tacy, co chcą przerwać ten wspaniały korowód, po prostu uciec od tego. Mówią, że odrzucają cierpienie, jak nazywają życie. Zamiast próbować się spełnić tu i teraz, uciekają w góry swych myśli, gapiąc się w jeden punkt dokonują somolobotomii, by wyłączyć się ze świata. W ten sposób tracąc ból i szczęście zarazem. Tę, jak dzień i noc, nierozerwalną parę. Zniewoleni pragnieniem odrzucenia wszelkich pragnień umierają w zastygłej pozie zgorzknienia z fałszywym uśmiechem na nieruchomych ustach. [Nie znajdę dla siebie schronienia jeśli wciąż będę wykazywał jaki jestem wspaniały.]
„Ale czy to wszystko możliwe?” pytasz. Nie wiem – muszę odpowiedzieć, lecz chciałbym, by tak właśnie było, może lepiej by tak właśnie było. [Cudownym miejscem schronienia jest dla mnie strumień życia: byt cichy, delikatny i miękki, który – o dziwo – przezwycięża wszystko. (Przerobiony fragment jakiegoś tekstu.)] S. Ebrio

Boruta by Boruta

KONCEPCJA UMOWY SPOŁECZNEJ A KSZTAŁTOWANIE SIĘ USTROJU STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI PÓŁNOCNEJ

9 sierpnia, 2013 w Boruta, Stare LaBestie by Boruta

Często przy omawianiu początków Stanów Zjednoczonych pojawia się idea umowy społecznej i udział tej koncepcji w kształtowaniu się na przełomie XVIII i XIX wieku systemu politycznego tego kraju. Celem niniejszej pracy jest przyjrzenie się czy i jakie elementy tej idei pojawiły się i czy zostały zrealizowane przez „Ojców Założycieli”. Z konieczności będę musiał tu odwołać się do porównań z Rzeczpospolitą Obojga Narodów – jedynym krajem gdzie umowa społeczna doczekała się swej pełnej realizacji.
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że umową społeczną jako hasłem posługiwali się przedstawiciele różnych frakcji w łonie amerykańskiej „rewolucji”. Dla purytanów miałaby ona stanowić kompromis pomiędzy wolnością i władzą, federaliści (to od silnej władzy federalnej a nie od federacji) dążyli do maksymalnego ograniczenia wolności na rzecz władzy, dla antyfederalistów władza miała ubezpieczać wolność, a wg słów Paine’a: „rząd potrzebny jest tylko do spełnienia kilku funkcji”, z czym zgadzali się uczestnicy ruchu farmerskiego. Już ten podział sygnalizuje, że musiały również zaistnieć różnice w poglądach na realizowanie tej, czy może słuszniej byłoby powiedzieć tych idei. Przede wszystkim daremnie byłoby szukać w pismach „Ojców Założycieli” słowa demokracja, tak wydawałoby się naturalnego w dyskusji nad ustrojem Stanów Zjednoczonych. Często pojawia się republika, mówi się o władzy ludu i większości, ale wyraz demokracja jeśli się pojawia to w znaczeniu pejoratywnym, jako rządy motłochu. Dlaczego? Ano dlatego, że demokracja kojarzyła się Amerykanom z demokracją bezpośrednią, czyli kojarzono ją z Rzeczpospolitą Sarmacką, a nie jak chcieliby dzisiejsi „Europejczycy” z angielskim modelem parlamentarnym. Zresztą cóż dziwnego, przecież to spod władzy W. Brytanii się wyzwolili. Jednak takie rozumienie demokracji było nie do przyjęcia dla elit kolonialnych, które pragnęły władzy. Maksimum tego, na co mogłoby się zgodzić, to to, co nazywamy dziś demokracją przedstawicielską, bowiem -oddając głos jednemu z uczestników konwencji konstytucyjnej Clymerowi- „Reprezentant narodu jest po to, by myślał za swoich wyborców, a nie ze swoimi wyborcami”. Oczywiście brak możliwości kontroli społeczeństwa nad wykonywaniem umowy pozbawił ją praktycznie sensu, gdyż, co dostrzegali niektórzy antyfederaliści (m.in. T. Paine), aby mogła w pełni zaistnieć, zawierający ją muszą mieć możliwość kontroli i korygowania jej realizacji.
Aby uchronić się przed nadużyciami władzy, „Ojcowie” gorąco polecali trójpodział władzy a`la Monteskiusz. W rzeczywistości lekarstwo okazało się gorsze od choroby i praktycznie spowodowało totalną bezkarność władzy, która otrzymywała prawo ustanawiania (władza ustawodawcza), egzekwowania (władza wykonawcza) i interpretacji (władza sądownicza)* prawa bez żadnej kontroli ze strony społeczeństwa. Jeden ze zwolenników tego systemu, Thomas Jefferson, gdy zobaczył do czego to prowadzi, ostro wystąpił przeciwko „władzy prawników”, stawianiu sądów ponad społeczeństwem i pozbawieniu ludu prawa do samorządu. Niestety było to spóźnione opamiętanie. Poza jedną monteskiuszowską „wpadką” można jednak w pracach Jeffersona doszukać się wielu elementów autentycznej umowy społecznej, na czele z jego wizją konstytucji. Powinna ona według niego zawierać cztery elementy składające się na umowę społeczną:
* – zasady obierania władz
* – wolności obywatelskie
* – to, czego rządowi nie wolno
* – oraz prawo oporu (!).
Choć nie mówi tego wprost, taki model konstytucji mógł zaczerpnąć tylko z pierwszej konstytucji świata – Artykułów Henrykowskich. Zrealizowanie tego projektu byłoby więc prawdziwym zawarciem umowy społecznej, niestety tak się nie stało. Zarówno pierwsza konstytucja z 1781 roku – Artykuły Konfederacji – jak i druga z 1787 roku nie były umowami zawartymi przez społeczeństwo, lecz jednostronnymi aktami narzuconymi przez grupkę „działaczy”** przy czym ta ostatnia została uchwalona na fali represji po powstaniu drobnych farmerów w Massachusetts przeciw wygórowanym podatkom i procentom od długów – tzw. rebelii Shaysa (rebelii, bo nazwę nadali jej wrogowie) w wyniku sojuszu finansjery północy i plantatorów południa. Konstytucja ta spotkała się z szerokim oporem ze strony ruchu farmerskiego i antyfederalistów, zarzucano jej brak praw obywatelskich (dla jej twórców ważniejsza była własność) oraz zabezpieczenia przeciw nadużyciom władzy. Pomimo jednak licznych sprzeciwów konstytucja została ratyfikowana przez stany, na których władzę wyborcy nie mogli w żaden sposób wpłynąć. Również na konstytucje stanowe możliwość wpływania obywateli była i jest znikoma***.
Federaliści nawet w ramach demokracji przedstawicielskiej starali się maksymalnie zawęzić ilość biorących w niej udział do posiadaczy gruntów i zastosować cenzus majątkowy. Używano tu argumentów, że biedota łatwo da się manipulować bogaczom. Rozwiązanie tego problemu przedstawił jednak Jefferson postulując już w projekcie konstytucji Wirginii rozdać każdemu minimum 50 akrów ziemi, co stanowiłoby swoiste zabezpieczenie jego niezależności jako wyborcy. Zabezpieczeniem przeciw wpływom wielkich posiadaczy na wybory miałoby być rozdrobnienie okręgów. Hm, bardzo wątpliwa to metoda i nie przynosząca skutków bez jednoczesnego rozdrobnienia samych posiadaczy. Sensowne natomiast było zniesienie prawa dziedziczenia ziemi entail tj. niepodzielnie przez jednego spadkobiercę. Miało to zapobiegać kumulacji dóbr w jednym ręku i bardzo przypominało niechęć szlachty polskiej do ordynacji.
Nie zdało się to na nic, gdyż naruszona została podstawa umowy społecznej – to, że obywatele wybierają władzę do reprezentowania ich interesów (vide: instrukcje poselskie) a nie, że ona sama tworzy programy, między którymi wyborcy muszą wybierać. Stało się to przed czym ostrzegali Waszyngton i Madison – powstały partie.
Władza Stanów Zjednoczonych pierwsza odkryła korzyści płynące z systemu partyjnego, gdzie można wmanipulować społeczeństwo w rzekomą walkę między kilkoma pozornie różnymi stronnictwami w celu odwrócenia uwagi od idei samorządu i umowy społecznej. W zapomnienie poszły apele Waszyngtona, że rząd należy zawsze kontrolować aby nie działał wbrew interesom społeczeństwa, zastąpiono to naiwną wiarą w programy. James Madison opisując rząd działający „…dzięki kupnym wpływom […] wprowadzającym w miejsce rozliczeń dary dla faworytów, lub łapówki dla opozycji, podporządkowujący swą działalność chciwości części narodu […] powołujący armię interesownych stronników, których pióra i języki, intrygi i koterie wspierają zbrojny terror i podtrzymują rzeczywistą dominację nielicznych jednostek pod pozorem zabezpieczenia wolności ogółu” nie zdawał sobie sprawy, że jest prorokiem we własnym domu i opisuje własną ojczyznę, w której władza będzie rządzić konsumpcyjnym społeczeństwem dzięki dopuszczeniu go do przedmiotów zbytku a niepokornych eksterminować dzięki totalitarnym prawom przy pomocy aparatu terroru państwowego.
Nie udało się Amerykanom zawiązać umowy społecznej, przeszkodziła temu zbytnia bierność społeczeństwa (oprócz powstań Shysa i pensylwańskiego, tzw. rebelii Whisky), co oddało rzecz całą w ręce elit i pozwoliło im ją zaprzepaścić.
Koncepcja ta jednak, choć nie zrealizowana, wywarła duży wpływ na współczesną opozycję wolnościową w USA, zwłaszcza milicje stanowe, stanowiące dalekie echo zarówno samorządowych koncepcji ruchu farmerskiego, jak i zbrojnych konfederacji dla obrony wolności Sarmatów.

US@rmata

* W późniejszym okresie sądy zdobyły władzę interpretacji nawet w stosunku do konstytucji.
** Pośród 33 uczestników konwencji konstytucyjnej 1787 roku było: 8 kapitalistów, 6 plantatorów, 3 zawodowych polityków, 1 duchowny, 1 nauczyciel, 1 lekarz i 2 ludzi bez zawodu (żyjących z posiadanego majątku).
*** Społeczeństwo nie posiada inicjatywy konstytucyjnej i tylko w niektórych stanach (obecnie jest ich 21) może wnosić w bardzo ograniczonym zakresie poprawki.

by admin

ROBAKI NAD RANEM

9 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie by admin

Jest środek nocy, gdzieś na zewnątrz pada deszcz. Siedzę sobie przy biurku, obok szumi spokojnie komputer, a w radiu grają bluesa. Atmosfera taka, że można zawiesić siekierę. Mrówki też nie śpią, na parapecie pośpiesznie rozkładają na części muchę, co mnie od kilku dni w pokoju i głowie latała, teraz nie lata, martwa jest. Ja jej nie wyeliminowałem, sama padła.
Zastanawialiście się na jakich zasadach działają owady? Dla mnie to takie małe, organiczne roboty – tania, masowa produkcja, jak kalkulatory z Hongkongu, a jednak działają. Żyją średnio od kilku godzin do kilkudziesięciu dni, ich komputery pokładowe mieszczą jedynie proste programy operacyjne. Wystartować do życia, dorwać się do jak najbardziej nieograniczonych zasobów pokarmu, pokopulować, złożyć jaja, gdzieś po drodze można jeszcze wyeliminować kilku konkurentów i … no właśnie i co?
Wydawałoby się, że chodzi tu o przedłużenie gatunku, ale to taka sztuka dla sztuki, no może dla przyjemności. Przyjmijmy jednak, że owady nie mają przyjemności odczuwać przyjemności. [Wiem to okrutne, ale jak zobaczycie to bardzo potrzebne i wygodne założenie.] Zarazem ilu naszym zawodnikom udaje się dobiec do mety? Jednemu na tysiąc. Jednemu na dziesięć tysięcy. Działa to na zasadzie przypadku, ich programy są zbyt prymitywne, by dać szansę asertywniejszym jednostką(takich po prostu nie ma), to tylko ruletka, ślepy traf. Nie ma mowy o doborze naturalnym, nie wygrywa lepszy, bo wszyscy są jednakowo tandetni.
[Czas, chyba, na małą dygresję: (motto: Przygoda zawsze mnie odmładza.- M(nchhausen)
Byłem w kinie, w kinie, nie na filmie. Zapamiętałem jednak taką scenę: Ktoś kogoś spytał:
– Nie żałujesz?
– Nie, uważam, że postąpiłem dobrze. Dziś wybrałbym taką samą drogę, ale nie ma dnia, żebym nie chciał tego zmienić i zrobić inaczej. – No cóż, oni zawsze mówią to samo, nie ważne co wybrali.]
Dlaczego więc, zamiast produkować miliony bubli, nie zrobić kilku super niezniszczalnych, super odpornych, super płodnych, super mądrych osobników, tak jak to jest u smoków? Mnie się wydaje, że tu nie chodzi wcale o tych co przeżyją, a o tych co dadzą się zjeść. Wyobrażacie sobie świat bez tych robali, bez tych latających, pełzających lub biegających konserw. [Osobiście wolę marchewkę.] Wypuszcza się milionowe serie tandety, by zapchać tym wszystkich, a tych kilku co przetrwa, zapewni ciągłość dostaw. A ktoś musi jeść, by inni mogli być zjadani. I kto tu się dla kogo poświęca?
Wyobrażacie sobie Słoneczniki van Gogha bez tych milionów tanich reprodukcji wiszących w milionach domów, urzędów i stołówek. To chyba dobrze, że ani mrówki ani mucha z mego parapetu nie odczuwają przyjemności, bo to oznacza, że nie uświadamiają sobie swego bytu, po prostu działają mechanicznie. Mrówka zatopiona w rozważaniach metafizycznych nad nogą padłej muchy, muchozol byłby wybawieniem.
Widzę wokół wiele mrówek, ale mrówkocaust to nie robota dla smoków. One zbyt wyróżniają się intuicją, mają zbyt otwarte serce, są sumienne, inteligentne i pewne siebie, ale zarazem drażliwe, samowolne, bardzo uparte i nierzadko pozbawione skrupułów. Bywają samotnikami i oryginałami. W uczuciach zdolne do wielkich, choć nietrwałych namiętności i dosyć cyniczne(prawdomówne?).
Santiago Ebrio
P.S.: Przepraszam, najmocniej jak tylko smok może przepraszać, wszystkie stawonogi i ssaki jakie popełnionym przeze mnie paszkwilem uraziłem.

by admin

PORWANE PORTKI ROZUMU

9 sierpnia, 2013 w AnteK, Stare LaBestie by admin

Kiedy śmieciu żresz golonkę
Kiedy pizdo ryj malujesz
Babcia Krysia ma czerwonkę
Lub gazetą się brandzlujesz
Siedzą chłopcy, albo leżą
Jedzą czosnek i chleb żują
Z gaci czują woń nieświeżą
Smak ołowiu w sercu czują

O Czeczenio matko grozy
O głupoto matko kukieł
Daj nam boże łyk narkozy
I do kawy dosyp cukier
Nas porwane portki piją
Pchali się, niech w ziemi gniją

Kiedy nasze dzienne sprawy
Przybierają kształt sedesu
Neurotycy głodni sławy
Czują niesmak do szmoncesów
Gdy lewiatan mroczny państwa
W swoje macki rozum chwyta
Czy modlitwa brzmi kapłańska
O porwanych papież pyta
O Czeczenio matko grozy
O głupoto matko kukieł
Daj nam boże rozum kozy
Na drożdżówce słodki lukier
Co porwani nas obchodzą
U nas w blokach zsypy smrodzą

AnteK
Marzec 1998

Belt by Belt

INFORMACJA

9 sierpnia, 2013 w Bełt, Stare LaBestie by Belt

Przyspieszenie, jakiego doznała cywilizacja w ciągu ostatnich -dajmy na to- 250 lat, odmieniło życie człowieka nie do poznania. Kolejne fale mechanizacji, industrializacji, komputeryzacji, przeplatane od czasu do czasu dla higieny falami militaryzacji – jak za starych dobrych czasów (choć po nowemu) wyznaczały tempo zmian. Pod wpływem nowych odkryć zrodziły się w człowieku nowe potrzeby. Likwidacji zaś uległy inne – związane z wyobraźnią i duchowością , bo i jakże miałyby się ostać w świecie, w którym coraz mniej jest tego czego nigdy nie widział człowiek?
Produkcja dóbr materialnych zaczęła udoskonalać się, dążąc coraz bardziej w kierunku nieludzkiej automatyzacji – na początku dlatego, że tak było szybciej, potem ze względu na niższe koszty. W każdym razie coraz bardziej zbliża się w kierunku bezzałogowości, zwalniającej od obowiązku pracy w przemyśle (w dotychczasowym tego słowa znaczeniu) znaczną część dotychczasowych robotników. Ze względu jednak na nie nadążające za rozwojem produkcji stosunki własnościowe, nie znaleźliśmy się dzięki rozwojowi w krainie dobrych technokratów, bo -jak można się było spodziewać- posiadacze coraz sprytniejszych maszyn wcale nie chcą się dzielić z braciszkami, którzy nie mają pracy (bo ich praca nie jest nikomu potrzebna) nie tylko mnóstwem fajnych rzeczy, ale nawet ani odrobiną niezbędnych wyrobów, które wyprodukowały ich automaty. Uważają oni, że trzeba sobie na nie zasłużyć (podobnie jak św. Paweł lub Lenin – „Kto nie rabotajet, nie kuszajet”), a więc wymyślić co by tu jeszcze wyprodukować, wmówić innym, że tego potrzebują, i pchnąć w świat.
W ten sposób rozwija się bujnie sektor informacyjno- rozrywkowy, a więc producentów „wyrobów niematerialnych”, trudnych do oszacowania jeśli idzie o wartość, a także do sklasyfikowania jako czyjaś własność. Stąd też dążenie w kierunku zwiększenia liczby ludzi z „wykształceniem wyższym”, oznaczającym raczej odmienny od „zawodówkowego” profil produkcyjno – konsumpcyjny, niż samodzielność umysłową. To zabawne, ale właśnie w obecnej sytuacji polityczno – gospodarczej pojęcie „inteligencji pracującej” uzyskuje chyba znacznie bardziej realny wymiar. Coraz liczniejsza „inteligencja” będzie więc pracować robiąc rzeczy coraz mniej „inteligentne” i coraz bardziej sztampowe.
świecie informacji przystąpiono natychmiast do przenoszenia anachronicznych praw z innej, dotychczas lepiej rozwiniętej, dziedziny materialnej, a więc ograniczania wolności w produkcji informacji i praw własności.
Mimo usilnych zabiegów chórów absolwentów „demokratyczno – wolnorynkowych” szkół janczarskich, opiewających doskonałość obecnie istniejącego systemu, każdy chyba dostrzega, że wolność słowa jest tak, jak w PRL fikcją. Koncesjonowanie papieru na książki i gazety zastąpiło koncesjonowanie częstotliwości – to chyba rozsądne pociągnięcie w świecie, w którym obraz i dźwięk coraz silniej wypiera pismo? Zarząd państwowy nad nośnikami informacji ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze umożliwia wygranie walki z konkurencją ustawiając się w rządzie (lub zabiegając o jego względy), a po drugie pozwala unieszkodliwić różnego gatunku opozycję wobec aktualnie panującego systemu, odbierając jej głos pod pretekstem konieczności zachowania porządku w eterze. Czy wyobrażasz sobie telewizję, w której prezenter, a nie cudaczny gość tok-szołu, zamiast o „postępującej demokratyzacji życia społeczno- politycznego i nadziejach związanych z integracją europejską”, mówiłby o walorach społeczeństwa anarchistycznego, o pozytywnych aspektach kolektywizacji rolnej, czy też o ratującej – jego zdaniem! – kulturę narodową segregacji rasowej? Chyba nie bardzo. Istnieje obecnie jeszcze nie znacznie opanowana przez kontrolę państwową płaszczyzna wymiany informacji jaką jest internet, jednak istnieje obawa, że w niedługim czasie, w miarę wzrostu jego znaczenia, i to może ulec zmianie.
Drugim najistotniejszym, po ograniczeniu wolności publikacji informacji, jest prawo własności intelektualnej. Ma ono w teorii służyć ochronie interesów naukowców i artystów przed „piratami” zarówno wielkimi, robiącymi ogromne pieniądze na wykorzystaniu twórczości bez zgody autora, jak i małymi „złodziejaszkami”, sycącymi się nielegalnie pojedynczą skopiowaną na użytek własny kasetką lub używającymi, głównie z resztą ze względu na wysokie ceny, nieautoryzowanych programów komputerowych w pracy czy zabawie. Tak wyglądają najpowszechniej znane przypadki zastosowania praw autorskich, istnieją jednak jeszcze inne, o których mówi się rzadziej. O ile prawa autorskie dotyczące twórczości „artystycznej” i rozrywkowej dają się jakoś przełknąć (choć znając życie, „koprajtujący” artyści(?) w związku z nieuleczalną impotencją, sami zrzynają niemiłosiernie z zazwyczaj bezpłatnej twórczości alternatywnej), bo nie jest ona nikomu do życia koniecznie potrzebna, a jej eliminacja, o ile pociągnęłaby za sobą własne poszukiwania, mogłaby wyjść tylko na dobre*, o tyle w dziedzinie wynalazków i projektów przemysłowych sprawa ma się inaczej.
Jakieś 150 lat temu pan Proudhon na postawione w tytule swojej książki pytanie: Co to jest własność? dosyć śmiało odpowiedział – jest ona kradzieżą. Nie chodziło tu oczywiście o indywidualne użytkowanie rzeczy osobistych, lecz o środki produkcji. Osobiście jeszcze mniej zdolny byłbym zaakceptować prawo do posiadania własności do pomysłów, które po opatentowaniu nie mają prawa nawet zrodzić się w głowie kogoś innego bez podejrzenia o kradzież, których nie można użyć nawet w przypadkach zagrożenia życia (tak jak dajmy na to opatentowany przez Glaxo -Wellcome preparat hamujący rozwój AIDS, ze względu na nieprawdopodobną cenę, nie mającą nic wspólnego z kosztami badań i produkcji razem wziętymi, z rzadka stosowany w krajach biednych i ogromnie obciążający ubezpieczenia publiczne krajów bogatszych), lub wreszcie wytwarzają grupę rentierów, którzy pędzą swoje życie „nie siejąc i nie orząc”, korzystając z rosnących dochodów, absolutnie nieproporcjonalnych do zasług w czasie minionym (nie wszystkie zasługi są z resztą równe, np. mało kto wie, że słynny Edison był raczej „wynalazcą” wynalazców, których notorycznie okradał z nieopatentowanych wynalazków). Można by napisać jeszcze wiele złego na temat copyrightów, ale tekst ten dotyczyć miał nie tylko ich. O nich samych warto napisać obszernie i oddzielnie przy innej okazji. Warto byłoby jeszcze zastanowić się nad treścią, celem i formą informacji w obecnych czasach, ale to też innym razem…

Behemot

   * Dziś wygląda to jednak tak, że kultura staje się martwa, wyjaławia się – przez całe wieki żyła ona tworząc kolaże i pastisze (z) rzeczy powszechnie znanych i po wielokroć reinterpretowanych przez kolejne pokolenia twórców, co w efekcie dawało bogate i wielowarstwowe postacie – archetypy (jak choćby Faust Goethego, będący zlepkiem starych mitów, Szymona Maga z Biblii, Szymona Faustusa (szczęśliwego) z tradycji rzymskiej, studiującego na UJ dr. Fausta i jego wielu literackich wcieleń, z których najważniejsze (Marlowe’a) poznał w… ulicznym teatrze kukiełkowym, a wszystko to skrzyżowane z podobnym ciągiem kreującym postać Don Juana. I teraz wyobraźmy sobie, że Goethe musi zapłacić wszystkim tym ludziom, albo tworzyć całkowicie od nowa, nie z „kolektywnej (nie)świadomości”, a z czysto jednostkowej wyobraźni, albo płaci i odtwarza w wersji niezmienionej – nuda, przeraźliwa nuda telewizji !).