INFORMACJA
9 sierpnia, 2013 w Bełt, Stare LaBestie
Przyspieszenie, jakiego doznała cywilizacja w ciągu ostatnich -dajmy na to- 250 lat, odmieniło życie człowieka nie do poznania. Kolejne fale mechanizacji, industrializacji, komputeryzacji, przeplatane od czasu do czasu dla higieny falami militaryzacji – jak za starych dobrych czasów (choć po nowemu) wyznaczały tempo zmian. Pod wpływem nowych odkryć zrodziły się w człowieku nowe potrzeby. Likwidacji zaś uległy inne – związane z wyobraźnią i duchowością , bo i jakże miałyby się ostać w świecie, w którym coraz mniej jest tego czego nigdy nie widział człowiek?
Produkcja dóbr materialnych zaczęła udoskonalać się, dążąc coraz bardziej w kierunku nieludzkiej automatyzacji – na początku dlatego, że tak było szybciej, potem ze względu na niższe koszty. W każdym razie coraz bardziej zbliża się w kierunku bezzałogowości, zwalniającej od obowiązku pracy w przemyśle (w dotychczasowym tego słowa znaczeniu) znaczną część dotychczasowych robotników. Ze względu jednak na nie nadążające za rozwojem produkcji stosunki własnościowe, nie znaleźliśmy się dzięki rozwojowi w krainie dobrych technokratów, bo -jak można się było spodziewać- posiadacze coraz sprytniejszych maszyn wcale nie chcą się dzielić z braciszkami, którzy nie mają pracy (bo ich praca nie jest nikomu potrzebna) nie tylko mnóstwem fajnych rzeczy, ale nawet ani odrobiną niezbędnych wyrobów, które wyprodukowały ich automaty. Uważają oni, że trzeba sobie na nie zasłużyć (podobnie jak św. Paweł lub Lenin – „Kto nie rabotajet, nie kuszajet”), a więc wymyślić co by tu jeszcze wyprodukować, wmówić innym, że tego potrzebują, i pchnąć w świat.
W ten sposób rozwija się bujnie sektor informacyjno- rozrywkowy, a więc producentów „wyrobów niematerialnych”, trudnych do oszacowania jeśli idzie o wartość, a także do sklasyfikowania jako czyjaś własność. Stąd też dążenie w kierunku zwiększenia liczby ludzi z „wykształceniem wyższym”, oznaczającym raczej odmienny od „zawodówkowego” profil produkcyjno – konsumpcyjny, niż samodzielność umysłową. To zabawne, ale właśnie w obecnej sytuacji polityczno – gospodarczej pojęcie „inteligencji pracującej” uzyskuje chyba znacznie bardziej realny wymiar. Coraz liczniejsza „inteligencja” będzie więc pracować robiąc rzeczy coraz mniej „inteligentne” i coraz bardziej sztampowe.
świecie informacji przystąpiono natychmiast do przenoszenia anachronicznych praw z innej, dotychczas lepiej rozwiniętej, dziedziny materialnej, a więc ograniczania wolności w produkcji informacji i praw własności.
Mimo usilnych zabiegów chórów absolwentów „demokratyczno – wolnorynkowych” szkół janczarskich, opiewających doskonałość obecnie istniejącego systemu, każdy chyba dostrzega, że wolność słowa jest tak, jak w PRL fikcją. Koncesjonowanie papieru na książki i gazety zastąpiło koncesjonowanie częstotliwości – to chyba rozsądne pociągnięcie w świecie, w którym obraz i dźwięk coraz silniej wypiera pismo? Zarząd państwowy nad nośnikami informacji ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze umożliwia wygranie walki z konkurencją ustawiając się w rządzie (lub zabiegając o jego względy), a po drugie pozwala unieszkodliwić różnego gatunku opozycję wobec aktualnie panującego systemu, odbierając jej głos pod pretekstem konieczności zachowania porządku w eterze. Czy wyobrażasz sobie telewizję, w której prezenter, a nie cudaczny gość tok-szołu, zamiast o „postępującej demokratyzacji życia społeczno- politycznego i nadziejach związanych z integracją europejską”, mówiłby o walorach społeczeństwa anarchistycznego, o pozytywnych aspektach kolektywizacji rolnej, czy też o ratującej – jego zdaniem! – kulturę narodową segregacji rasowej? Chyba nie bardzo. Istnieje obecnie jeszcze nie znacznie opanowana przez kontrolę państwową płaszczyzna wymiany informacji jaką jest internet, jednak istnieje obawa, że w niedługim czasie, w miarę wzrostu jego znaczenia, i to może ulec zmianie.
Drugim najistotniejszym, po ograniczeniu wolności publikacji informacji, jest prawo własności intelektualnej. Ma ono w teorii służyć ochronie interesów naukowców i artystów przed „piratami” zarówno wielkimi, robiącymi ogromne pieniądze na wykorzystaniu twórczości bez zgody autora, jak i małymi „złodziejaszkami”, sycącymi się nielegalnie pojedynczą skopiowaną na użytek własny kasetką lub używającymi, głównie z resztą ze względu na wysokie ceny, nieautoryzowanych programów komputerowych w pracy czy zabawie. Tak wyglądają najpowszechniej znane przypadki zastosowania praw autorskich, istnieją jednak jeszcze inne, o których mówi się rzadziej. O ile prawa autorskie dotyczące twórczości „artystycznej” i rozrywkowej dają się jakoś przełknąć (choć znając życie, „koprajtujący” artyści(?) w związku z nieuleczalną impotencją, sami zrzynają niemiłosiernie z zazwyczaj bezpłatnej twórczości alternatywnej), bo nie jest ona nikomu do życia koniecznie potrzebna, a jej eliminacja, o ile pociągnęłaby za sobą własne poszukiwania, mogłaby wyjść tylko na dobre*, o tyle w dziedzinie wynalazków i projektów przemysłowych sprawa ma się inaczej.
Jakieś 150 lat temu pan Proudhon na postawione w tytule swojej książki pytanie: Co to jest własność? dosyć śmiało odpowiedział – jest ona kradzieżą. Nie chodziło tu oczywiście o indywidualne użytkowanie rzeczy osobistych, lecz o środki produkcji. Osobiście jeszcze mniej zdolny byłbym zaakceptować prawo do posiadania własności do pomysłów, które po opatentowaniu nie mają prawa nawet zrodzić się w głowie kogoś innego bez podejrzenia o kradzież, których nie można użyć nawet w przypadkach zagrożenia życia (tak jak dajmy na to opatentowany przez Glaxo -Wellcome preparat hamujący rozwój AIDS, ze względu na nieprawdopodobną cenę, nie mającą nic wspólnego z kosztami badań i produkcji razem wziętymi, z rzadka stosowany w krajach biednych i ogromnie obciążający ubezpieczenia publiczne krajów bogatszych), lub wreszcie wytwarzają grupę rentierów, którzy pędzą swoje życie „nie siejąc i nie orząc”, korzystając z rosnących dochodów, absolutnie nieproporcjonalnych do zasług w czasie minionym (nie wszystkie zasługi są z resztą równe, np. mało kto wie, że słynny Edison był raczej „wynalazcą” wynalazców, których notorycznie okradał z nieopatentowanych wynalazków). Można by napisać jeszcze wiele złego na temat copyrightów, ale tekst ten dotyczyć miał nie tylko ich. O nich samych warto napisać obszernie i oddzielnie przy innej okazji. Warto byłoby jeszcze zastanowić się nad treścią, celem i formą informacji w obecnych czasach, ale to też innym razem…
Behemot
* Dziś wygląda to jednak tak, że kultura staje się martwa, wyjaławia się – przez całe wieki żyła ona tworząc kolaże i pastisze (z) rzeczy powszechnie znanych i po wielokroć reinterpretowanych przez kolejne pokolenia twórców, co w efekcie dawało bogate i wielowarstwowe postacie – archetypy (jak choćby Faust Goethego, będący zlepkiem starych mitów, Szymona Maga z Biblii, Szymona Faustusa (szczęśliwego) z tradycji rzymskiej, studiującego na UJ dr. Fausta i jego wielu literackich wcieleń, z których najważniejsze (Marlowe’a) poznał w… ulicznym teatrze kukiełkowym, a wszystko to skrzyżowane z podobnym ciągiem kreującym postać Don Juana. I teraz wyobraźmy sobie, że Goethe musi zapłacić wszystkim tym ludziom, albo tworzyć całkowicie od nowa, nie z „kolektywnej (nie)świadomości”, a z czysto jednostkowej wyobraźni, albo płaci i odtwarza w wersji niezmienionej – nuda, przeraźliwa nuda telewizji !).
Najnowsze komentarze