Belt by Belt

INFORMACJA

9 sierpnia, 2013 w Bełt, Stare LaBestie by Belt

Przyspieszenie, jakiego doznała cywilizacja w ciągu ostatnich -dajmy na to- 250 lat, odmieniło życie człowieka nie do poznania. Kolejne fale mechanizacji, industrializacji, komputeryzacji, przeplatane od czasu do czasu dla higieny falami militaryzacji – jak za starych dobrych czasów (choć po nowemu) wyznaczały tempo zmian. Pod wpływem nowych odkryć zrodziły się w człowieku nowe potrzeby. Likwidacji zaś uległy inne – związane z wyobraźnią i duchowością , bo i jakże miałyby się ostać w świecie, w którym coraz mniej jest tego czego nigdy nie widział człowiek?
Produkcja dóbr materialnych zaczęła udoskonalać się, dążąc coraz bardziej w kierunku nieludzkiej automatyzacji – na początku dlatego, że tak było szybciej, potem ze względu na niższe koszty. W każdym razie coraz bardziej zbliża się w kierunku bezzałogowości, zwalniającej od obowiązku pracy w przemyśle (w dotychczasowym tego słowa znaczeniu) znaczną część dotychczasowych robotników. Ze względu jednak na nie nadążające za rozwojem produkcji stosunki własnościowe, nie znaleźliśmy się dzięki rozwojowi w krainie dobrych technokratów, bo -jak można się było spodziewać- posiadacze coraz sprytniejszych maszyn wcale nie chcą się dzielić z braciszkami, którzy nie mają pracy (bo ich praca nie jest nikomu potrzebna) nie tylko mnóstwem fajnych rzeczy, ale nawet ani odrobiną niezbędnych wyrobów, które wyprodukowały ich automaty. Uważają oni, że trzeba sobie na nie zasłużyć (podobnie jak św. Paweł lub Lenin – „Kto nie rabotajet, nie kuszajet”), a więc wymyślić co by tu jeszcze wyprodukować, wmówić innym, że tego potrzebują, i pchnąć w świat.
W ten sposób rozwija się bujnie sektor informacyjno- rozrywkowy, a więc producentów „wyrobów niematerialnych”, trudnych do oszacowania jeśli idzie o wartość, a także do sklasyfikowania jako czyjaś własność. Stąd też dążenie w kierunku zwiększenia liczby ludzi z „wykształceniem wyższym”, oznaczającym raczej odmienny od „zawodówkowego” profil produkcyjno – konsumpcyjny, niż samodzielność umysłową. To zabawne, ale właśnie w obecnej sytuacji polityczno – gospodarczej pojęcie „inteligencji pracującej” uzyskuje chyba znacznie bardziej realny wymiar. Coraz liczniejsza „inteligencja” będzie więc pracować robiąc rzeczy coraz mniej „inteligentne” i coraz bardziej sztampowe.
świecie informacji przystąpiono natychmiast do przenoszenia anachronicznych praw z innej, dotychczas lepiej rozwiniętej, dziedziny materialnej, a więc ograniczania wolności w produkcji informacji i praw własności.
Mimo usilnych zabiegów chórów absolwentów „demokratyczno – wolnorynkowych” szkół janczarskich, opiewających doskonałość obecnie istniejącego systemu, każdy chyba dostrzega, że wolność słowa jest tak, jak w PRL fikcją. Koncesjonowanie papieru na książki i gazety zastąpiło koncesjonowanie częstotliwości – to chyba rozsądne pociągnięcie w świecie, w którym obraz i dźwięk coraz silniej wypiera pismo? Zarząd państwowy nad nośnikami informacji ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze umożliwia wygranie walki z konkurencją ustawiając się w rządzie (lub zabiegając o jego względy), a po drugie pozwala unieszkodliwić różnego gatunku opozycję wobec aktualnie panującego systemu, odbierając jej głos pod pretekstem konieczności zachowania porządku w eterze. Czy wyobrażasz sobie telewizję, w której prezenter, a nie cudaczny gość tok-szołu, zamiast o „postępującej demokratyzacji życia społeczno- politycznego i nadziejach związanych z integracją europejską”, mówiłby o walorach społeczeństwa anarchistycznego, o pozytywnych aspektach kolektywizacji rolnej, czy też o ratującej – jego zdaniem! – kulturę narodową segregacji rasowej? Chyba nie bardzo. Istnieje obecnie jeszcze nie znacznie opanowana przez kontrolę państwową płaszczyzna wymiany informacji jaką jest internet, jednak istnieje obawa, że w niedługim czasie, w miarę wzrostu jego znaczenia, i to może ulec zmianie.
Drugim najistotniejszym, po ograniczeniu wolności publikacji informacji, jest prawo własności intelektualnej. Ma ono w teorii służyć ochronie interesów naukowców i artystów przed „piratami” zarówno wielkimi, robiącymi ogromne pieniądze na wykorzystaniu twórczości bez zgody autora, jak i małymi „złodziejaszkami”, sycącymi się nielegalnie pojedynczą skopiowaną na użytek własny kasetką lub używającymi, głównie z resztą ze względu na wysokie ceny, nieautoryzowanych programów komputerowych w pracy czy zabawie. Tak wyglądają najpowszechniej znane przypadki zastosowania praw autorskich, istnieją jednak jeszcze inne, o których mówi się rzadziej. O ile prawa autorskie dotyczące twórczości „artystycznej” i rozrywkowej dają się jakoś przełknąć (choć znając życie, „koprajtujący” artyści(?) w związku z nieuleczalną impotencją, sami zrzynają niemiłosiernie z zazwyczaj bezpłatnej twórczości alternatywnej), bo nie jest ona nikomu do życia koniecznie potrzebna, a jej eliminacja, o ile pociągnęłaby za sobą własne poszukiwania, mogłaby wyjść tylko na dobre*, o tyle w dziedzinie wynalazków i projektów przemysłowych sprawa ma się inaczej.
Jakieś 150 lat temu pan Proudhon na postawione w tytule swojej książki pytanie: Co to jest własność? dosyć śmiało odpowiedział – jest ona kradzieżą. Nie chodziło tu oczywiście o indywidualne użytkowanie rzeczy osobistych, lecz o środki produkcji. Osobiście jeszcze mniej zdolny byłbym zaakceptować prawo do posiadania własności do pomysłów, które po opatentowaniu nie mają prawa nawet zrodzić się w głowie kogoś innego bez podejrzenia o kradzież, których nie można użyć nawet w przypadkach zagrożenia życia (tak jak dajmy na to opatentowany przez Glaxo -Wellcome preparat hamujący rozwój AIDS, ze względu na nieprawdopodobną cenę, nie mającą nic wspólnego z kosztami badań i produkcji razem wziętymi, z rzadka stosowany w krajach biednych i ogromnie obciążający ubezpieczenia publiczne krajów bogatszych), lub wreszcie wytwarzają grupę rentierów, którzy pędzą swoje życie „nie siejąc i nie orząc”, korzystając z rosnących dochodów, absolutnie nieproporcjonalnych do zasług w czasie minionym (nie wszystkie zasługi są z resztą równe, np. mało kto wie, że słynny Edison był raczej „wynalazcą” wynalazców, których notorycznie okradał z nieopatentowanych wynalazków). Można by napisać jeszcze wiele złego na temat copyrightów, ale tekst ten dotyczyć miał nie tylko ich. O nich samych warto napisać obszernie i oddzielnie przy innej okazji. Warto byłoby jeszcze zastanowić się nad treścią, celem i formą informacji w obecnych czasach, ale to też innym razem…

Behemot

   * Dziś wygląda to jednak tak, że kultura staje się martwa, wyjaławia się – przez całe wieki żyła ona tworząc kolaże i pastisze (z) rzeczy powszechnie znanych i po wielokroć reinterpretowanych przez kolejne pokolenia twórców, co w efekcie dawało bogate i wielowarstwowe postacie – archetypy (jak choćby Faust Goethego, będący zlepkiem starych mitów, Szymona Maga z Biblii, Szymona Faustusa (szczęśliwego) z tradycji rzymskiej, studiującego na UJ dr. Fausta i jego wielu literackich wcieleń, z których najważniejsze (Marlowe’a) poznał w… ulicznym teatrze kukiełkowym, a wszystko to skrzyżowane z podobnym ciągiem kreującym postać Don Juana. I teraz wyobraźmy sobie, że Goethe musi zapłacić wszystkim tym ludziom, albo tworzyć całkowicie od nowa, nie z „kolektywnej (nie)świadomości”, a z czysto jednostkowej wyobraźni, albo płaci i odtwarza w wersji niezmienionej – nuda, przeraźliwa nuda telewizji !).

by admin

Forma

9 sierpnia, 2013 w AnteK, Stare LaBestie by admin

Dzień w sportowych butach
Podąża z powagą na przemiał
Słońce, gorejąca latarnia rozumu
Praży uzbrojony zaprzęg wołów
Na przyzbach kamiennych chat
Siadają strojni statyści absurdu
Pod progami chat zakopane
Przezroczyste czaszki dmuchawców
Nad błękitną kroplą materii
Pająk czasu tka pajęczynę snu
Dysk słońca płynie
Po tafli jeziora nocy
Świat wezbrany formą
Spływa w świetlistą paszczę
Nicości.
Antoni Kozłowski

by admin

Fatima – Kartka z podróży

9 sierpnia, 2013 w KaMog, Stare LaBestie by admin

Podróże kształcą. Jest to niezaprzeczalny fakt. W czasie tegorocznych wakacji miałem przyjemność zwiedzić m. in. słynną Fatimę w Portugalii. Niegdyś wioska, dziś całkiem urocze miasteczko żyjące bez wątpienia z turystyki, musiało rozkwitać w ciągu osttnich lat w niebywale szybkim tempie. A wszystko to za sprawą Madonny, która objawiła się właśnie tam. Przebywałem za granicą już około miesiąca, w Fatimie spotkałem po raz pierwszy Polaków; właśnie na placu przed świątynią odbywała się msza w naszym języku… Jakież było moje zdziwienie kiedy na tymże betonowym placu zauważyłem posuwające się na kolanach stare kobiety, dążące do figury Jezusa! Byłem pod wielkim wrażeniem ich oddania się Bogu. Pomyślałem, że kolana muszą mieć zdarte do kości. Podszedłem bliżej. Ku mojej konsternacji zobaczyłem, że poruszają się po specjalnej szklanej tafli ułatwiającej szybkie „ślizganie się” w kierunku obranego celu…
Jak już wspomniałem, Fatima żyje z turystów i… ze świętości. W miasteczku dominują sklepy z dewocjonaliami. Praktycznie jeden przy drugim oferują wszystko: biblie, szaty liturgiczne, figurki, paciorki, różańce, znów figurki, obrazy i znów figurki! Jezusa, Marii, świętych. Największy taki sklep swoimi wymiarami przypominał pół supermarketu. Oczywiście nie dziwił nas widok krzyży i sióstr zakonnych robiących tam zakupy i chodzących z wypchanymi siatkami. To także liturgiczne El Dorado. Po zakupach mogą odpocząć w hotelach. Oto kilka ich nazw: „Światło Świata”, czterogwiazdkowy „Słowo Boże”, tudzież pensjonat „Alleluja”. A jeżeli mają ochotę przekąsić słynne portugalskie peixe espada grelhado czy pescada frite, zapić posiłek musującym vinho verde, niech kroki swe skierują do snack baru o nazwie „Pod Janem Pawłem II-gim”! Ja niestety nie wszedłem tam, gdyż byłem już zbyt wstrząśnięty. Zresztą, kto wie komu dałbym zarobić stołując się tam.
W sumie bardzo się cieszę, że miałem okazję gościć w Fatimie. Równieżcieszę się, że wszystko wygląda właśnie tak, a nie inaczej. Popieram także antysemickie kazania prałata Jankowskiego, popieram każde słowo ojca Rydzyka. Niech ten śmierdzący biznes zgnije od środka!
P.S. W samym miejscu objawienia nie wyczuliśmy żadnych, ale to żadnych wibracji, co zrodziło w nas przekonanie, że mamy do czynienia z kolejnym mitem…
P.S. II Niektórzy czytając moje teksty, mogą pomyśleć, że jestem frustratem, mylą się… jestem komikiem.

Ka Mog

by admin

Cztery numery

9 sierpnia, 2013 w AnteK, Stare LaBestie by admin

Na ulicy Wajdeloty
Mieszkał sobie sygnet złoty
Raz podczas trzęsienia ziemi
Bawił się jajami psiemi
Aby po zgwałceniu mamy
Przybrać postać Dalaj Lamy
Lewoskrętny stary boa
Lubił pełzać do kościoła
Wysłuchawszy tam kazanie
Kupił bryndzę w super-samie
I wypiwszy Coca-colę
Skonstruował dwie gondole
Raz portową ulicą
Szła kiełbasa z cukiernicą
A gdy doszły już do wniosku
Nabyły salceson w kiosku
Po którego spożyciu
Odnalazły sens w życiu
W pewnym mieście sto kufajek
Zakupiło tonę jajek
Czując zew feministyczny
Spruły ornat liturgiczny
A gdy zjadły jajecznicę
Wielkie im wyrosły cyce.
Antoni Kozłowski             Listopad 1993 rok

by admin

ZIELONA POLSKA NA DRODZE (do) UNII

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

W związku z ewentualnym wejściem do Unii Europejskiej mówi się dużo o konieczności restrukturyzacji polskiego rolnictwa, które jest ponoć zacofane, bo gospodarstwa są u nas często małe, używają mało maszyn i nawozów etc., słowem – za bardzo przypominają pola a za mało fabryki. Przemysł rolniczy, bo tak to trzeba nazwać, jest na Zachodzie bardzo rozwinięty, dzięki olbrzymim dotacjom produkuje dużo i ładnie, choć niezbyt zdrowo i smacznie. Rolnicy są tam kompletnie zadłużeni w bankach (w Niemczech przeciętnie 100 tys. DM na gospodarstwo, przy czym w ostatnich latach ich liczba spadła z 5 do 1 mln.. ), wielu nie wytrzymuje konkurencji i opuszcza wieś, powiększając liczbę bezrobotnych w miastach. Wprowadzenie wzorów europejskich w Polsce doprowadziłoby polskie rolnictwo do katastrofy, liczba bezrobotnych byłaby dużo większa niż na Zachodzie (tam przemysł wchłaniał przybyszy ze wsi przez kilkanaście dziesięcioleci a nie parę lat, a i tak większą ich część „odesłał” do Ameryki), zaś polskie rolnictwo byłoby całkowicie zależne od zachodnich technologii (wiele gatunków roślin, nie mówiąc już o maszynach, nawozach czy środkach ochronnych, jest opatentowanych), energii (ropę do traktorów czy kombajnów musimy importować) i kredytów, a także rynków zbytu na Zachodzie (a że nie stać nas na dofinansowanie w stylu zachodnim, zaś w negocjacjach celnych nie mamy większych szans jak pokazała sprawa cytrusów z Hiszpanii – walka o rynek byłaby przez nas przegrana).
Czy istnieje jakaś alternatywa ? Sądzę że tak, jest nią ekorolnictwo: gleby są u nas nadal czystsze niż na Zachodzie (na 19 mln. hektarów nadmiernie skażonych jest 1,5 mln., mniej niż 10 %), gospodarstwa nie są ani przetechnicyzowane jak na Zachodzie, ani skolektywizowane jak na Wschodzie, a warzywa i owoce choć nie zawsze wyglądają ładnie – są zdrowe i smaczne (identyczne i kolorowo błyszczące na Zachodzie zawierają za dużo nawozów, konserwantów itp., a smakują często jak papier toaletowy nasączony sokiem owocowym). Ekologiczna żywność mogłaby znaleźć uznanie nie tylko na polskim rynku, nadto można by produkować źródła energii naturalnej, rośliny dla przemysłu (len, konopie, wiklina itp.) oraz rozwinąć ekoturystykę (o ile starą malowniczą wieś, z pobliskim lasem lub czystą rzeką czy możliwością jazdy konnej etc., ktoś zechce odwiedzić, o tyle półmiejski ośrodek przemysłu rolniczego nie jest żadną atrakcją). Małe gospodarstwa rodzinne bez nadmiaru techniki, zwłaszcza zaś chemii, nie są tu przeszkodą lecz wielką zaletą i szansą na XXI wiek, dlatego powinniśmy ich bronić i jeżeli w ogóle coś dotować to nie „farmerów” a ekorolnictwo właśnie.

[Na podstawie info z konferencji prasowej Federacji Zielonych w dniu 16 X 97;
jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o ekorolnictwie, albo o zagrożeniach płynących z genetycznej modyfikacji żywności, piszcie na adres krakowskiej grupy FZ:
Darek Szwed, ul. Sławkowska 12, 31 – 014 Kraków z dopiskiem: „Menu na Następne Tysiąclecie”
Federacja Zielonych – Grupa Krakowska; tel. / fax: 012.222264 lub 012.222147]

by admin

POSTĘP

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

Jest takie słówko i kryjące się za nim zjawisko, które przez ostatnie parę wieków kojarzono na ogół pozytywnie i tylko tracący pozycję dawniej uprzywilejowani (kler, arystokracja) lub kontrowersyjni intelektualiści (jak Rousseau) kontestowali je – mowa oczywiście o postępie, który miał oznaczać więcej wszystkiego, i rzeczywiście było więcej, tak dobra jak i zła… Postęp bowiem oznacza wzrost, a jak uczy taoizm – każda rzecz doprowadzona do skrajności zmienia się w swoje przeciwieństwo (koncentracja sił i środków w jednym ręku pozwala więcej zdziałać, ale i zaszkodzić: fabryka może wyprodukować więcej niż rzemieślnik, ale bandyta nie jest tak groźny jak generał czy inny dyktator; zresztą i fabryka traci dobre strony, gdy nie chce już tylko zarabiać na chleb, ale musi produkować dla zysku i przetrwania na rynku, choćby nie było na to popytu… Zaś nieszczęście polega na tym, że nie da się tych procesów wzrostu rozdzielić). Nasz świat ma swoje granice, choć fanowie postępu w XIX wieku (a co bardziej tępi i dziś) sądzili, że możliwości wzrostu są nieograniczone. Oznacza to, że żeby komuś coś dać, komuś trzeba zabrać. Rosnąca stale ludzkość poszerzała swą przestrzeń życiową kosztem przyrody, Zachód bogacił się kosztem swych kolonii, elita zaś kosztem spychania na margines coraz większej części społeczeństwa. Dziś bariery wzrostu widać już wyraźnie i coraz trudniej uczynić krok naprzód, bo coraz mniej można zabrać przyrodzie, krajom Trzeciego świata, biednym – mniej mają niż dawniej, a co więcej – stawiają coraz większy opór. Do ograniczonych umysłowo uczestników szczurzego wyścigu ta prawda dochodzi z trudem, kiedy natrafiają na opór myślą tylko jak wygryźć konkurencję. Cały świat ogranicza się dla nich do profesjonalizmu i profitów z tegoż, pracy i konsumpcji. Poza tym życie własne, nie mówiąc już o innych ludziach, a zwłaszcza przyrodzie, nie istnieje. Pytać: po co to wszystko ? nie próbują. Autorefleksja, jeśli w ogóle się pojawia, nie wychodzi poza kwestie typu: czemu nie wyszło, co zrobić by się nie dać, itp. Kiedy pytania robią się za trudne zawsze można sięgnąć po „rozrywkę”, zakorkować głowę jakimś dragiem czy powrotem do wyścigu o miejsce przy korycie…
Po co żyje człowiek ? Czy potrzebuje tyle śmiecia by udzielić sobie odpowiedzi na to pytanie, by żyć w sposób szczęśliwy ? Czy ilość rzeczy, wynalazków, pieniędzy, informacji wokół nas poprawia jakość życia ? Czy nie żyło by się przyjemniej, gdyby każdy z nas miał dajmy na to domek z ogródkiem, zaspokojone podstawowe potrzeby, sporo czasu wolnego na kontakt z rodziną, sąsiadami, znajomymi, ale i na samotność, dla duszy… ?! Po co kierat szkoły, pracy, kariery, polityki, po co jechać daleko samochodem czy samolotem, oglądać inne światy w żurnalach, telewizji czy internecie ? Czy nie mamy do zrobienia niczego tutaj i teraz, czy musimy wciąż od siebie uciekać ? Więc na co to wszystko, skoro za każdym nowym osiągnięciem biegniemy jeszcze dalej, bo może tam coś się stanie, jakiś cud, który wszystko zmieni [„tym razem się nie udało, ale następnym razem na pewno też się nie uda”]. Pomijam fakt, że dla większości pozostają ersatze (podziwianie życia wielkich tego świata, którzy zabijają się z tej wielkości po pijaku, marzenie o szybkich samochodach w małym fiacie rozbitym przez tą chwilę nieuwagi, trzepanie kapucyna nad świerszczykami dla playboya czy chodzenie na wybory dla złudzenia o wpływaniu na rzeczywistość), a mimo to dla wielu to wystarcza, nadzieja na cud i spektakularne upadki tych z góry rozwiewają wątpliwości, przynosząc ukojenie, do następnego razu…
Ludzie zresztą tylko w niewielkim stopniu kierują swoim życiem, na ogół ulegają oficjalnym wizjom świata (od paru stuleci jest to obsesja wzrostu, postępu właśnie), które są tylko przykrywką dla interesów. Postęp nie zaczął się od pragnienia wzrostu, ale od rywalizacji. Wielcy tego świata wciąż pragną więcej, o wiele więcej niż potrzebują do zaspokojenia swoich najbardziej wyrafinowanych potrzeb, a by mieć więcej niż rywale – nie można stanąć w miejscu, bo wypadnie się z gry. Co z tego, że nie zjemy dwu obiadów na raz, ale trzeba wyrzucić w błoto lub zamknąć w sejfie i trzeci, by zakasować konkurencję. Postęp to w gruncie rzeczy koncentracja dóbr (także informacji, siły etc.) a nie ich wzrost – jeśli można coś rywalom zabrać czy zniszczyć – władza chętnie to uczyni, jeśli opór jest zbyt wielki – trzeba sięgnąć do bardziej wyrafinowanych metod, jak handel, a ostatecznie i produkcja (choć i tu idzie o to by odebrać rynek, zniszczyć konkurencyjną produkcję). Dlatego po kapłanach i wojownikach przyszli kupcy i fabrykanci. Bez władzy jednak masowa produkcja nie byłaby możliwa (to dzięki produkcji mundurów i broni dla armii w XVIII w. narodził się przemysł, to zamówienia wojskowe pozwoliły wyprodukować prototypy komputerów, a chęć kontroli polityki i rynku stworzyła mass – media. Na dobrą sprawę tak samo wyglądał zresztą początek cywilizacji, wielkie systemy nawadniania pól na Bliskim Wschodzie organizowane przez „święte PGR-y”, państwa – miasta kierowane przez kapłanów, pismo wymyślone dla potrzeb ich administracji itp.). Tyle że większość owego przybytku pożera właśnie owa władza (dla potrzeb ludzi produkcja wielokrotnie jest za wysoka). Buszmeni San z pustyni Kalhari na zaspokojenie swych potrzeb „pracują” (zbierając żywność) kilkanaście godzin w tygodniu, 2 do 4 razy krócej niż cywilizowani obywatele Zachodu, ba – stać ich nawet, by w razie nieurodzaju poratować sąsiednich cywilizowanych rolników. Czy warto więc trwać w tym kołowrocie ?! Odebranie władzy tego, co nam zabiera (z owoców pracy, ale i czasu wolnego) pozwoliłoby żyć w dostatku każdemu, a jednocześnie poprawiłoby klimat społeczny (np. przestępczość – nie byłoby zbytnio ani po co kraść -wszyscy mieliby na zaspokojenie potrzeb- ani jak – łatwo raz na jakiś czas obrobić bank, trudniej kraść każdy posiłek, a nadmiernych bogactw nikt by nie miał, bo i po co). Może więc zamiast liczyć na wzrost gospodarczy zająć się poprawą jakości życia materialnego, społecznego i duchowego przez zajęcie się sobą i odrzucenie systemu ?! Albo przestać narzekać na niedogodności cywilizacji, stanie w korkach, narkomanię, rozboje, brud, hałas etc., skoro sami przyczyniamy się do ich wzrostu, choćby i tolerując pazerność władzy!
A może po jednym głębszym i zapomnieć o cenie, którą przychodzi nam płacić za postęp, z gębą wlepioną w telewizor (czy czego tam używacie; w końcu jak mawiał koleś od MTV [mocne tanie vino]: nieważne, papież czy Merlin Monroe, CeKaeM czy pół litra, ważne by zwalało z nóg) ?! Do następnego razu…

Russo
by admin

O babach i chłopach

9 sierpnia, 2013 w Maleństwo, Stare LaBestie by admin

Świat postrzegamy na bardzo wiele sposobów, właściwie każdemu maluje się on trochę inaczej, jednym jako walka, innym jako bajka, jedność i całość, jasna lub ciemna. Do rozważania tematu kobiecości i męskości w nas i poza nami jak najbardziej, jak sądzę, pasuje wariant kompozycji, olbrzymiej układanki, gdzie przeplatają się niezliczone ilości elementów – łączą się, dzielą, współgrają czy zdecydowanie kontrastują. Do tych elementów zaliczyć również można „pierwiastek żeński” i „męski”.
Właściwie już tutaj zaczyna się problem budowany od dość dawna przez różne próby określenia relacji między jednym a drugim. Większość analizujących tę kwestię osób posługuje się tutaj terminem „opozycja”, który automatycznie odcina możliwość łączenia czy wymieniania każdego z tych elementów. Kobiecość i męskość widziane wyłącznie jako przeciwieństwa trudno jest przecież rozumieć jako (na przykład) odmienne sposoby przejawiania się człowieczeństwa. Pozostaje przez to między nimi jakiś, wydawałoby się, nie do przekroczenia dystans, bariera narzucająca jednemu wykluczenie możliwości istnienia w tym samym momencie, zaraz obok tego drugiego. Przy czym, chyba żeby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę, używa się nazewnictwa wartościującego, mówi się o jednym „zły”, o drugim „dobry” bez zwracania uwagi na „okoliczności towarzyszące”, tło działania pierwiastka. I robi się straszny bałagan, kobiecie przypisuje się to, mężczyźnie owo, potem walczy się o to, by kobieta mogła owo, mężczyzna to… Czy jest to nieuniknione? Właściwie to pytanie spowodowało moje nad tą sprawą „pochylenie”, chęć obejrzenia jej dokładnie i z bliska, żeby może coś oświetlić, rozjaśnić.
Osobiście wychodzę z założenia, iż istnieją pewne cechy bardziej charakterystyczne dla mężczyzn, niż dla kobiet i odwrotnie. Wydaje mi się jednak, iż sprawą niezwykle ważną jest uświadomienie sobie względności owego „bardziej”, innymi słowy zdanie sobie sprawy z naszej jako gatunku różnorodności. Różnice między kobietami i mężczyznami wynikające z ich budowy fizycznej zostały już chyba dość wyczerpująco opisane w literaturze medycznej. Książka pt. „Płeć mózgu” jest jednym z przykładów odpowiedzi na „zagadkę płciowości”, zwracam jednak uwagę na jednostronność tego źródła, zakładam bowiem, że człowiek to nie tylko zestaw pierwiastków chemicznych, któremu bóg, ewolucja czy przypadek nadały jakąś określoną formę. Zdaniem autorów ww. książki kobietom trudniej jest analizować i przeżywać oderwane aspekty jednej sprawy, podchodzą do problemu jako integralnej całości, nie poszczególnych elementów. Mężczyźni – odwrotnie, o wiele lepiej radzą sobie z częścią , niż z całością, są więc w stanie skupić się na jednym szczególe bez zwracania uwagi na całą resztę. Jest to niewątpliwie uproszczenie sprawy, jednak na tym opiera się, jak sądzę, podstawowa różnica między płciami zgodnie z badaniami nauk szczegółowych.
Czas przejść dalej. Na gruncie swoich „naturalnych predyspozycji” człowiek buduje przecież o wiele bardziej skomplikowaną całość. Najpierw powoli przyswaja płynące z zewnątrz wzorce, zaś później, mniej lub bardziej świadomie, wybiera spośród pojawiających się wokół elementów te najbardziej dla niego istotne. W tym momencie należałoby się dobrze zastanowić nad rolą rodziny, szkoły, kościoła, państwa i wielu innych instytucji. Pewne wzorce pojawiają się bowiem (za) bardzo intensywnie i odciskają na człowieku często niezniszczalne piętno. Anarchizm pojęty jedynie jako walka z policją, podatkami i McDonaldsem wydaje się tutaj niewystarczający, jeżeli ma stanowićpostawę wolnością. Realizacja własnej niezależności zawiera w sobie również aspekt samoświadomości, pojętej odrobinę szerzej niż zakłada konwenans. Warto by tu rozwinąć wspomniany wyżej problem wyboru, tego już samodzielnego, pojawiającego się obok nas możliwości. Możemy bez żadnych pytań czy wątpliwości przyjąć schematyczną interpretację kobiety i mężczyzny, po czym zgodnie z nią sztywno klasyfikowaćnapotykanych ludzi. Jest to jednak sposób o tyle ryzykowny, że zamyka nas na możliwość zauważenia (i dokonania) olbrzymiej pracy nad charakterem innych (czy swoim). Zostaje w ten sposób zanegowana możliwość rozwijania przez mężczyznę zdolności przypisywanych kobietom i odwrotnie. (Abstrahujętutaj od problemu akceptowania mniejszości seksualnych, które na tym etapie rozumienia świata wydawać sięmuszą anomalią nie do przyjęcia).
Z drugiej strony takie niekonwencjonalne przystosowania lub zdolności mogą pojawić się również jako efekt wychowania czy, jak sądzą z kolei niektórzy naukowcy (np. autorzy „Płci mózgu”), odmiennej budowy organizmu.
W związku z powyższym o wiele bardziej uzasadnionym podejściem do problemu kobiecości i męskości jest to, którego podstawę stanowi weryfikacja, a w zasadzie twórcza krytyka stereotypu, w jakim wyrośliśmy. Cechą charakterystyczną takiego postępowania nie jest negacją i chęcią zniesienia płci w ogóle (czego konsekwencją byłoby świadome kultywowanie bezpłciowości), lecz otwrte podejście do każdego człowieka. Jednostka postrzegana jest wtedy nie jako a priori zdefiniowana, w jakiś sposób zatrzymana na konkretnym szczeblu rozwoju, ale bardziej dynamicznie, jako podmiot aktywnie realizujący własne zamierzenia, które mogą wykraczać poza związany z jego płcią schemat.
Tak więc, wracając do początkowych rozważań o „pierwiastkach” spotykając Drugiego mamy do czynienia z nieokreślonym z góry, choć oczywiście do pewnego stopnia poznawalnym, zestawem „kobiecego” i „męskiego”. Możliwym i akceptowalnym staje się zgodne współistnienie w ramach jednej osoby wielu różnych sposobów odczuwania, postrzegania czy wyrażania. Elementy męskie i żeńskie nie muszą się wzajemnie wykluczać, skoro mogą zaistnieć w jednym człowieku, „wbudowane” w jego charakter świadomie czy nieświadomie. Problemem konkretnej osoby może stać się NIEZNAJOMOŚĆ siebie czy kogoś innego, bądź też nieumiejętność zaakceptowania własnego lub cudzego charakteru. Trudność ta nie polega jednak na jakimś wymyślonym i skądinąd bardzo wygodnym micie „konflikliktu płci”, lecz na dysharmonii, jaką nosi on w sobie i którą czasami, dla uproszczenia całej sprawy przypisuje on całemu światu. Ale to już zupełnie inna historia…

maleństwo
by admin

Marcin Petke kolejnym więźniem sumienia w Polsce?

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

Żądamy przyznania służby zastępczej Marcinowi Petke, skazanemu przez sąd wojskowy na pół roku więzienia za odmowę odbycia służby wojskowej! Komisje wojskowe nie mogą rozstrzygać o sumieniu człowieka!

O co chodzi w sprawie Marcina Petke

Łamanie prawa przez instytucje państwowe nie jest w Polsce czymś specjalnie rzadkim. Szczególnie ciężko jest obywatelowi dociekać swoich praw, gdy sprawy rozstrzygają przedstawiciele państwowej strony sporu, a nie niezawisłe sądy.
W takiej sytuacji znalazł się właśnie 23-letni, mieszkający w Kartuzach, Marcin Petke który, korzystając z przysługującego każdemu poborowemu prawa, ubiegał się o przyznanie mu służby zastępczej. Swoją decyzję uzasadnił przekonaniami pacyfistycznymi oraz zakazem zabijania leżącym u podstaw bliskich mu religii (katolicyzmu i buddyzmu). Okazało się jednak, że piąte przykazanie „nie zabijaj”, według katechizmu religii katolickiej nie obowiązuje w wojsku, a osoba traktująca serio zasadę miłości bliźniego ma możliwość albo zmienić swoje poglądy albo skończyć w więzieniu. Komisja poborowa bowiem wykonała sąd nad sumieniem Marcina i uznała, że poglądy jego nie są „wystarczająco ugruntowane”, a w związku z tym musi on odbyć służbę wojskową.
Nie wzruszył komisji poborowej nawet fakt, że już dwóch przyjaciół Marcina, odbywając „zaszczytny” obowiązek służby wojskowej popełniło samobójstwo. Sam Marcin mając w pamięci los swoich kolegów jest tak zde­ terminowany i zrozpaczony, że zapewnia iż prędzej się zabije niż pójdzie do wojska. Badania psychologiczne wykazały u niego skłonności socjopatyczne, jednak to także nie zmieniło werdyktu Sądu Garnizonowego w Gdyni, który za „uchylanie się od odbycia służby wojskowej” skazał Marcina na pół roku więzienia bez możliwości zawieszenia. Wyrok ten podtrzymał i uprawomocnił Wojskowy Sąd Okręgowy w Poznaniu, tak więc skazany, dotychczas sądzony wyłącznie przez sądy wojskowe, aby móc wreszcie odwołać się do niezawisłego sądu cywilnego musi się ukrywać przed wymiarem „sprawiedliwości”. Trzeba też pamiętać, że nawet po ewentualnym odbyciu wyroku Marcin wróci do punktu wyjścia i o ile nie zabije się w więzieniu, lub nie zmieni poglądów, czeka go kolejne wezwanie do wojska i kolejna sprawa o „uchylanie się…
Członkowie komisji i sądów wojskowych nie ponoszą oczywiście żadnej odpowiedzialności za błędy, w wyniku których do armii trafiają ludzie tacy jak dwaj nieżyjący już koledzy Marcina czy on sam. Tak więc skazujący go kpt. Andrzej Wilczewski może spać spokojnie, gdyż o rozterki natury moralnej nie należy go podejrzewać.

Co to jest służba zastępcza

Służba zastępcza zgodnie z Konstytucja RP oraz ustawą o powszechnym obowiązku obrony RP przysługuje każdemu obywatelowi, którego religia lub zasady moralne uniemożliwiają odbycie służby wojskowej. Trwa ona o pół roku dłużej niż zasadnicza służba wojskowa i polega na skierowaniu poborowego do społecznie użytecznych prac cywilnych (takich jak praca w zakładach służby zdrowia i opieki społecznej, ochrony środowiska, gospodarki wodnej, ochrony przeciwpożarowej itp.), gdzie pracuje za żołd i równowartość wiktu i wojskowego opierunku. Tak więc może on „na służbie” pomagać niepełnosprawnym, pracować jako salowy w szpitalu, albo budować gdy jest czas wały przeciwpowodziowe, tak by jego kolega – żołnierz nie musiał ratować powodzian gdy jest za późno. Nie jest to jak widać zajęcie atrakcyjne, o czym świadczy fakt, że tylko około 2% poborowych zwraca się o jej przyznanie. Nie zagraża ona więc, wbrew twierdzeniom niektórych jej wrogów, liczebności polskiej armii.
Przy przyznawaniu służby zastępczej dyskryminowaną grupę stanowią… katolicy, ze względu na… niejasne stanowisko Kościoła (pierwsi chrześcijanie nie służyli w armii, aktualny Katechizm Kocioła Katolickiego dopuszcza posiadanie armii przez państwa, niektórzy mistycy katoliccy – np. de Mello – odrzucają wojsko itd.). Nie powinni oni zdaniem zasiadających w komisjach trepów i urzędników posiadać wątpliwości natury moralnej wobec kwestii morderstwa na zlecenie, do którego choćby zobowiązuje rota przysięgi wojskowej. Proceder ten, który na własnej skórze odczuł choćby Marcin Petke jest całkowicie bezprawny i opiera się jedynie na widzimisię komisji wojskowych.
Pomóż Marcinowi Petke, którego państwo postawiło w sytuacji bez wyjścia i wyślij, pod któryś z poniższych adresów żądanie pozytywnego rozstrzygnięcia sprawy Marcina. Jutro być może Ty lub ktoś Ci bliski znajdzie się sam w podobnej sytuacji.
Adresy, na które warto pisać:
RZECZNIK PRAW OBYWATELSKICH; Al. Solidarności 77; WARSZAWA

KANCELARIA PREZYDENTA RP; Ul. Wiejska 10; WARSZAWA

MINISTERSTWO SPRAWIEDLIWOŚCI; Al. Ujazdowskie 11; WARSZAWA

IZBA WOJSKOWA SĄDU NAJWYŻSZEGO Ul. Ogrodowa 6 WARSZAWA

by admin

BULLWA SIAKJAMUNI (Czyli mały manifest bulwański)

9 sierpnia, 2013 w Gutin, Stare LaBestie by admin

Nadchodzi jesień – czas, w którym bulwy są szczególnie kuszące. Zwracają naszą uwagę swoimi nabrzmiałymi, dorodnymi kształtami, intensywną kolorystyką, soczystością i smakowitością. Dlatego uważam, że jest to najlepszy moment, aby zastanowić się nad rolą, jaką bulwy pełnią w naszym obecnym życiu. Czy są należycie docenione? Mam wrażenie, że nie. Od czasów prasłowiańskich, w których były one bez wątpienia podstawą bytu plemion zamieszkujących dorzecza Odry i Wisły, rola bulw nieustannie maleje. Wiele z nich poszło w całkowite, lub prawie całkowite zapomnienie. Obecnie ich walory spożywcze nie są prawdopodobnie znane nawet botanikom – specjalistom. Z zapewne niezwykłego bogactwa smaków i aromatów, do naszych czasów powszechnej katastrofy kulinarnej dotrwały jedynie marchwie, buraki, brukwie, rzodkwie, pietruchy, selery i chrzan. Dramatycznie mało! Lecz z drugiej strony dobrze, że chociaż tyle. Niestety nawet te, nieliczne ocalałe od zapomnienia bezcenne rośliny bulwiaste są dzisiaj najczęściej wykorzystywane w sposób, który przekreśla ich wartości odżywcze i powoduje, że przeciętny konsument zamiast bezcennego, biologicznie aktywnego pokarmu otrzymuje beznadziejną kupę wiórów pozbawioną swego naturalnego smaku, aktywnych enzymów i witamin, a za to „przyprawioną” (czytaj dojebaną) silną trucizną komórkową – octem, taką kaszanę jak „Ćwikła z chrzanem” (ZPOW Dwikozy, sezon 1996). I pomyśleć, że w tej mieszance zostały dokumentnie spierdolone dwa cuda – bez wątpienia król bulw – burak oraz bulwa o rewelacyjnych właściwościach leczniczych i smakowych – chrzan. Dla porównania polecam następującą mieszankę – świeże buraki ugotować na parze tak, aby w środku były jeszcze nieco surowe i utrzeć z niewielkim dodatkiem świeżego chrzanu – po prostu miodzio! – to jedyne określenie dostatecznie dobrze opisujące genialny smak tej surówki – jedyna różnica to ta, że nie jest on słodki, tylko ostry.
Inna gruba afera – marchewka. Została podstępnie wyrugowana z naszej diety, zwłaszcza z diety dzieci i starców, a im by się szczególnie przydała. Dzieci od kołyski są ładowane jakimiś chujowymi humanami, batonikami, słodyczami; efekt jest taki, że nie są w stanie zjeść nawet pół surowej marchwi, bo im ząbki zostają w bulwie. O starcach już lepiej w ogóle nie wspominać – zaraz zaczną się jęki, że protezy teraz drogie, a emerytury niskie, więc na jedzenie marchwi ich po prostu nie stać! Syfiaste jedzenie osłabia zęby, które są zbyt słabe, aby ludzie mogli powrócić do (kulinarnych) korzeni i poprawić swoją dietę, więc jedzą coraz większy badziew (nawet czekolada jest już za twarda – trzeba więc ją dla co poniektórych „nadmuchiwać”). I tak błędne koło kręci się coraz szybciej. Pewnym wyjściem może tu być gotowanie bulw na parze – w efekcie otrzymujemy wprawdzie nie tak bogaty w witaminy jak bulwy surowe, ale miękki i jednak bardzo pyszny pokarm o znakomitym smaku! Uwaga! Nie mylić z gotowaniem w wodzie, na skutek którego prawie wszystkie sole mineralne wypływają z bulwy do roztworu, i otrzymujemy dość zniechęcającą, bezsmakową flupę pod hasłem „jarzyny z wody” (0,5 PLN za 150 g. – bar mleczny „Inżynier”).
Pora, aby napisać, dlaczego bulwy są tak cenne, jako pożywienie zarówno dla naszych ciał, jak i, nie waham się użyć też tego słowa, dla naszych dusz. A więc po kolei – są całorocznym magazynem wszelakiej dobroci roślin pochodzących z naszej strefy klimatycznej, a więc najlepiej nadających się do jedzenia dla nas. Są roślinami stosunkowo najsłabiej zmienionymi genetycznie w skutek hodowli i krzyżówek (w przeciwieństwie do zbóż, które poza tym są roślinami ze stepów, więc nadają się bardziej dla ludów południa). Zawierają unikalne składniki połączone w biologicznie czynne układy w sposób nieskończenie doskonały, jak doskonałe jest Tao tej Ziemi, na której przyszło nam żyć. Sole mineralne, witaminy, enzymy, garbniki, fitoncydy, błonnik pokarmowy przepychający nasze kichy (na ogół wypełnione gnijącym mięchem i innymi syfami takimi jak nabiał czy słodycze), związki o charakterze antyutleniaczy przeciwdziałające powstawaniu raka, czy też przywracające właściwy odczyn naszej krwi totalnie zakwaszonej przez „cywilizowaną” dietę. Słowem, są jednym z nielicznych w miarę dzikich składników naszego pożywienia. Są ostatnią deską ratunku chroniącą nasze ciała przed degeneracją, uzależnieniem od leków i protetyzacją za życia, czyli tym, co można by określić jako wpadnięcie w „troskliwe” ramiona współczesnej technomedycyny.
Wpierdalanie dużej ilości bulw powoduje też, że nasz organizm przywrócony do stanu boskiej równowagi (boskiej od Matki Boskiej Ziemi oczywista!) może znów być kosmiczną bioanteną rozpiętą pomiędzy kosmosem a powierzchnią naszej Planety, może znów magazynować w swoim Środku (nieprzypadkowo jest to brzuch – chińsko – japońskie hara) zyliardy ton seksualnej energii Wszechświata, aby transformować ją potem w tajemniczych procesach transcendencji, lub też wytracać ją choćby w aktach twórczych lub miłosnych…
Związek bulw z transcendencją jest widoczny najlepiej w samej postaci siedzącego Buddy Siakjamuniego – spójrzcie na jego wypukły bandzioch – wystarczy wyobrazić sobie tylko trochę małych korzonków sterczących z jego powierzchni na wszystkie strony, oraz jeden dłuższy, cienki korzeń wyrastający z brzucha, gdzieś w dół (może to być np. pindol, albo ogon), a już zamiast brzucha mamy dorodną bulwę buraka. To tam znajduje się centrum świata, taoistyczne „morze energii”, punkt przecięcia się meridianów – kanałów energetycznych rozprowadzających energię czi po naszym jestestwie. To tam wzajemnie dopełniające się wpływy jin i jang kształtują naszą psychofizyczną naturę – jeśli pozostają w równowadze – i my sami jesteśmy zrównoważeni, a w naszym spojrzeniu czai się boski spokój i zrozumienie istoty wszechrzeczy, zaś w każdym aspekcie naszego życia przejawia się pełnia. Starożytni Chińczycy mawiali: „Tym jesteś, co jesz” – i w tym krótkim stwierdzeniu zawarli całą niezwykłą mądrość pokoleń cierpliwych i pokornych zjadaczy bulw.

Budda (ten z telefonem komórkowym)
by admin

RYTUAŁ

9 sierpnia, 2013 w Inne, Stare LaBestie by admin

Rytuał jest zanikającą formą życia zbiorowego. W naszym społeczeństwie jego pozostałości są dostrzegalne w istnieniui zwyczajów tzw. fali. Mycie kibli szczoteczką czy „kręcenie wora” to zdegenerowane formy inicjacji do wspólnoty. Forma ta jest może nie bolesna (bo np. u Dogonów inicjacja polega na usunięciu kobiecie łechtaczki, a mężczyźni napletka; bez tego nie mogą oni przejść do świata dorosłych), ale nie ma innego celu poza wyładowaniem się frustratów przez agresją i odebranie godności drugiemu człowiekowi.
Inną formą szczątkowych rytuałó są ceremonie kościelne. Są one martwe, bo odtwórcze, oparte wyłąćżnie na tradycji i naśladownictwie, bez możliwości wyrażenia swego indywidualnego charakteru. Chrześcijaństwo wraz z pożądanym kosmopolityzmem przyniosło standaryzację wierzeń, świąt i zwyczajów. Normalizacja jest jednak zawsze formą usztucznienia (to co sztywne nie faluję wraz z potrzebami jednostki czy wspólnoty), a od sztuczności już tylko krok do martwoty.
Żywy rytuał może pełnićbardzo ważną rolę. Pomaga rozwinąć jednostkowe predyspozycje, zwielokrotnić wrażenia, wytworzyćpoczucie bezpieczeństwa w przypadkach zbytniego oddalenia się od „rzeczywistości”. Rytuały, w których często bezmyślnie uczestniczymy były kiedyś wyrazem indywidualności naszych przodków. Lecz my to nie oni (a właściwie my to oni, ale do pewnego stopnia). Oni uczestnicząc, tworzyli (zapewnie przednie się przy tym bawiąc), my kopiujemy, standaryzujemy, bez serca, bez myśli. Co śmieszniejsze poddajemy temu zabiegowi wyobrażenia o naszych przodkach. Np. to co dziś nazywamy tradycyjnymi strojami ludowymi miało dziesiątki, setki form. Opierając się na pewnym kanonie, każda wieś miała własne stroje rytualne, a nawet wewnątrz wspólnoty były one zróżnicowane, bo jeden bogatszy, drugi uboższy. Cepeliada stworzyła wrażenie, że stroje „tradycyjne” były identyczne jak chińskie mundurki.
Przy pomocy rytuału celebrowano, kontemplowano i oswajano wielkie wydarzenia ludzkiego i kosmicznego życia: narodziny, dojrzewanie, przekwitanie, Wielką Przemianę – Śmierć i inne ważne procesy. Rytuał łączyłjednostkę z kosmosem. Wciągał zarówno umysł jak i ciało. U jego podstaw leży świadomość, że o tym co nas otacza można nie tylko mówić, ale można też otym śpiewać, malować, tańczyć. My (w cywilizacji europejskiej) ostatnimi czasy skupiamy się zbytnio na słowie. O bycie gada się i pisze (he,he). (Mam czasami wrażenie, że od tego gadania on się kiedyś przetrze i powstanie dziura). Nie znam jednocześnie żadnych rytuałów, których istotą i zarazem jednocześnie jedynym elementem byłoby gadanie. Jesteśmy ofiarami uprzedmiatawiającego słowa.
Rytuał przez kkrańcowe doświadczenia (dzięki środkom psychoaktywnym, tańcowi, śpiewom) otwierał nowe drogi poznania. Dzięki zbiorowemu uczestnictwu i współtworzeniu następowało zwielokrotnienie wrażeń. Ono powodowało dostrzeganie niedostrzegalnego i pomijanie tego co na codzień ładuje się z butami.
Dziś zamykamy sobie wiele dróg poznania. Uczestnictwo w święcie kościelnym czy „narodowym” jest nic nie warte i nudniejsze od oglądania telewizji. Jednak nikt nam nie zakazuje (jeszcze he,he) tworzenia własnych rytuałów. Czerpania pełnymi garściami ze wszystkich cywilizacji, komponowania elementów różnych kultur, a przede wszystkim wsłuchiwania się i tworzenia własnych elementów rytuału, według tego co się nam wykontempluje. Wystarczy trochę odwagi i niepokory wobec narzucanej tradycji.

 

Człowiek ze Wzgórza Czarnego Królika