Mimo coraz lepszego zaopatrzenia, a może właśnie też z jego powodu, coraz bardziej dają się zauważyć braki pewnego artykułu pierwszej potrzeby – spokoju duszy. Wszystko to, co wpływa kojąco, staje się dobrem coraz rzadszym. Wygląda na to, że nawet niewidzialna ręka rynku jest w tym przypadku pusta i bezsilna. Cóż to za poniżająca i deprymująca sytuacja – u schyłku XX wieku pojawia się towar, na który popyt rośnie w astronomicznym tempie, zaś podaż maleje równie szybko. I to gdzie – właśnie w mieście, w którym znajdują się nieprzeliczone rzesze potencjalnych klientów. No rzesz kurwa mać! – czy nikt nie ma pomysłu na rozwiązanie tego problemu? Przy okazji można ubić całkiem niezły biznesik!
Zwłaszcza w mieście pojawiły się dramatycznie deficyty ciszy, odosobnienia, pustej przestrzeni, dających uczucie bycia (o)środkiem kosmosu. Brak perspektywy, widoków, brak panoramy, horyzontu, pozasłanianych coraz wyższymi budynkami. Miejski świat został okradziony z całej swojej magii przez szalonych urbanistów, mnożących kolejne budynki i kolejne piętra w nich. Jeśli ze szczytu najwyższej budowli miasta nie widać jego granic zatopionych w tajemniczym dywanie podmiejskich ogródków, poprzecinanych nitkami gościńców niknących w bandażach przydrożnych szpalerów lip i bujnych zagajników, to na chuj w mieście w ogóle wysokie budynki? Jeśli widać z ich szczytów tylko inne szczyty, innych wysokich budynków, zaś pomiędzy nimi rozpełzającą się po horyzont magmę ultraurbanicznego piekła, to miasto traci sens i styl. Nie jest już tym podniecającym pieprzykiem krajobrazu, do którego wyniosłych wież i charakterystycznych budowli ciągną niczym ćmy do lampy: kupieckie karawany, wycieczkowe autobusy kolonistów i wozy wieśniaków pełne wonnej i soczystej żywności. Zamiast być tym pieprzykiem, miasto coraz bardziej staje się wrzodem na dupie planety i naszej psychice. Coraz bardziej brak w nim tego wszystkiego, co jest naturalnym lustrem osobowego ja – swobodnej przestrzeni i panoramy z wysokiej wieży, dających poczucie dystansu i harmonii. Za to na ulicach miasta, w jego wnętrzach mieszkalnych i handlowych, na jego fasadach i frontonach coraz więcej małych lusterek, pokazujących, często skrzywione, drobne wycinki rzeczywistości. Te lustra i lusterka kawałkują coraz mocniej miejską rzeczywistość, odbijając bez końca obraz obrazu obrazu obrazu… I taka też staje się mieszczańska psychika – zaczyna ona przypominać porozpieprzaną na wszystkie strony, pospiesznie uciekającą bandę przerażonych, małych, plastikowych skurwieli. Jeszcze do niedawna ludzie, także w miastach, występowali głównie jako polifreniczni aktorzy teatru ich żyć, w których w danym momencie funkcjonowali jako robotnicy, klienci, członkowie rodziny, poborowi, spacerowicze, itd. Teraz, zwłaszcza w dużych miastach, zaczyna przybywać cielesnych pojemników na miliony maleńkich szaleńców, którzy zawładnęli duszami poszczególnych człowieków. Ludzie tak zdezintegrowani zaczynają coraz częściej nie wyrabiać z niczym. Wygląda na to, że właśnie totalna atomizacja dusz będzie najczęstszą chorobą psychiczną nadchodzącej nowej ery, a jej prawdziwym rozsadnikiem będą bez wątpienia miejskie molochy, pełniące rolę swoistych szamb socjopatycznych. Czy doprowadzi to w konsekwencji do zaniku głównych, dotychczasowych funkcji społecznych, na skutek powszechnej niemożności ich wykonywania w tym stanie – zobaczymy… A jeśli tak się stanie, to czy będzie to (bardzo przyjemny) koniec świata – to już temat nieco w bok i na później.
Wracając zaś do stanu duszy, a zwłaszcza ciała samego miasta, nie zaś tylko poszczególnych jego mieszkańców – miasto, im większe, tym silniej okrada ludzi z kosmicznego poczucia więzi. Zasłania zamiejskie tereny łąk, zagajników, może nawet okolicznych jezior, czy też pagórki porośnięte zdziczałymi krzewami i ziołami. Miasto nawet z czasem zagarnia te tereny dla swoich ohydnych przedmieść. Syfilitycznych suburbii żyjących gorączkowym rytmem przypływów i odpływów do centrum, ciągłym, nienasyconym pożądaniem bycia centrum, nie dającym się pogodzić z peryferycznością i tymczasowością biedy i slumsów. Równocześnie miasto odcina swoich mieszkańców od resztek tych życiodajnych terenów przyrody podmiejskiej, z której mogliby czerpać ciszę, zieleń, głęboki oddech, beztroskie zagubienie na słodkim łonie natury, dmuchawce, latawce, wiatr, czasem także rozrywkę przy niewypałach i niewybuchach. Zamiast tego nasyca dusze ludzkie widokiem morza śmieci podfruwających znad chodników, rzek pędzących śmierdzących hałaśliwych blaszanych puszek – samochodów, i temu podobnych zjawisk. Takie, codzienne widoki tworzą miłą perspektywę i harmonijne tło dla coraz liczniejszych wygłupów samobójców, agresywnych wyczynów subkultur bejzbolowych, czy szczekaniny krwiożerczych pysków biznes-chamów.
Zastanawiałem się ostatnio, podczas wędrówek po Warszawie, odbywanych dniem i nocą, czy miasto tak duże, jak to, daje chociaż coś w zamian. Gigantycznie spiętrzona materia wieżowców, nocna powódź świateł widzianych z ostatniego piętra, wielkomiejska galeria deformacji anatomicznych prezentowanych w podziemnych przejściach – wszystko to ma swój szalony urok, dostępny na pewnym poziomie estetycznej perwersji. Dla mnie jest to impreza nie do pogardzenia. Nawet w takim miejscu kosmos woła nas! Wystarczy tylko choć na moment zerwać z lepką i trywialną życiową krzątaniną mieszczucha – termita. Jak zauważyłem, w roli burzycieli smutnego i wyświechtanego porządku miejskich chodniczków znakomicie sprawdzają się dzieci. Bezkonkurencyjni są w tym ulicznicy. Potrafią oni ze znalezienia byle peta uczynić prawdziwe misterium smaku pierwszego jaranego za garażem szluga, zaś w podwórkowych kałużach przeglądają się oczyma Kolumbów i Magellanów. A co pozostaje dorosłym? Dla prawdziwych koneserów są oczywiście fantazyjne smaczki, takie, jak choćby Dworzec Centralny by night, oczywiście mowa o części tzw. techniczno – wentylacyjnej, w świetle latarki. Zakładając jednak, że nie wszyscy czytelnicy ww. periodyku pogodzą się z poświęceniem pory nocnego wypoczynku dla przeprowadzania niekonwencjonalnych wojaży, pozostanę przy mniej snobistycznych propozycjach.
W ekologii naukowej, tzn. nie w działalności na rzecz ochrony środowiska, lecz w dyscyplinie będącej częścią biologii, znane jest pojęcie tzw. ekotonu. Jest to najprościej mówiąc, obszar styku. Chodzi tu o styk pomiędzy dwoma ekosystemami. Obszary ekotonów są bardzo często bogatsze gatunkowo i bardziej różnorodne od sąsiadujących z nimi „czystych” wnętrz poszczególnych ekosystemów. Obszarom ekotonów w dziedzinie historii kultury mogłyby odpowiadać burzliwe i ciekawe obszary pograniczne, na których w ciągu wieków spotykały się różnorodne wpływy i prądy cywilizacyjne. W przypadku terenów miejskich, których penetrowanie chcę w tym artykule zarekomendować, odpowiednikiem ekotonów bywają wspomniane już przedmieścia. Rejony starych, położonych peryferyjnie dzielnic poprzemysłowych, zapomniane, podmiejskie dworce kolejowe, śródmiejskie nieużytki, zdziczałe ogródki działkowe, a nade wszystko okolice styku terenów zabudowanych i okołomiejskich lasów, zarośli nadrzecznych bądź wszelkiego rodzaju jeziorek, stawów, bajorek, nieczynnych żwirowisk i cegielni – oto prawdziwy raj dla miejskiego globtrottera, spragnionego mocnych i różnorodnych doznań. W takich miejscach zazwyczaj jest więcej roślin i zwierząt, niż w centrach miast, bywają tam także wspaniałe zabytki architektury, zwłaszcza postindustrialnej. Nade wszystko jednak rzuca się w oczy często bardzo duża odludność takich obszarów, mimo ich bliskości względem centrów. Pociąga to za sobą spokój, ciszę i kojący nerwy nastrój menelskiego pikniku pod kępą bzu czarnego. I o to właśnie chodzi. Czas spędzony w takich, przemiłych okolicznościach przyrody, urozmaicony konsumpcją przygotowanego zawczasu napitku i nabitku (od nabijać – oczywiście faję), na długo pozostaje w pamięci, będąc często jakże szokującym kontrapunktem dla śródmiejskiego blichtru i pogoni za cywilizacją centrum, coraz szybciej pomykającego ku bramom piekła.
anioł z przedmieścia
Najnowsze komentarze