Jany by Jany

NIEMYTE DUSZE

8 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

W mediach dużo słyszy się o walce z narkomanią (kiedyś) czy handlem narkotykami (dziś), ale nikt jeszcze nie wyjaśnił, co to właściwie są te narkotyki i czemu ściga się np. konopie, choć nie szkodzą tak jak tytoń czy alkohol (czy tylko dlatego, że z tych drugich państwo ma pieniądze ?). A jeśli przyjąć, że są to środki, które nas uzależniają, to narkotykiem MOŻE BYĆ wszystko!
Podobnie, jeśli zdefiniować narkotyki jako środki, które zmieniają świadomość. Bo czy przeczytana książka, spotkanie drugiej osoby, doświadczenie cierpienia nie może zmienić świadomości?! I czy nie można uzależnić się od ciastek, chodzenia na mszę czy pracy ? Ponoć w USA leczy się już duże ilości ludzi uzależnionych od… kart kredytowych, którzy popadli w nałóg kupowania. Co więcej – mechanizm uzależnienia jest zawsze ten sam, a trudnością w odwyku nie jest stopień uzależnienia, a brak woli porzucenia nałogu.
Naturalnie łatwiej uzależnić się od używek, bo działają nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, tyle że działają jawnie, a inne sprawy nie i nawet ich jako uzależnienia nie postrzegamy.
Tymczasem według Schopenhauera (idącego tu zresztą za buddyzmem) podstawowym uzależnieniem, którego inne są pochodna tylko, jest wola życia, przywiązanie doń. I nie byłoby problemu, gdyby nie to, że jest ona wiecznie niezaspokojona, że owo nienasycenie pragnień (lub nudy, gdy cel osiągniemy) jest źródłem cierpień, od których uciekamy w kolejne nałogi, a że zaspokojenia są nieadekwatne potrzebujemy coraz większych dawek, coraz bardziej czując po nich… głód ! Nie ma przy tym narkotyków ,,lepszych” i ,,gorszych” w ogóle. Różnym ludziom różnie ,,robią” różne rzeczy. Huxley w ,,Drzwiach do percepcji” pisze, że podobne efekty psychofizyczne może wywołać nie tylko tzw. narkotyk, ale i głodówka, medytacja czy… biczowanie. I wszystko to może służyć zapomnieniu o cierpieniu, sprawieniu rozkoszy – może jednak i poznaniu (przez wyrwanie nas ze schematów postrzegania świata i naszego miejsca w nim).
Dlatego zamiast moralizować, potępiając te dragi, których się boimy, i sławiąc te, którym ulegamy, powinniśmy uczciwie* zastanowić się nad tym, po co właściwie to czy owo robimy?! Czy musimy oddychać, jeść, spać…? Czy potrafisz się bez tego obyć? Ktoś powie, że bez tego nie można żyć – a czy musimy żyć? I tak w końcu umrzemy! Najpierw wiec trzeba rozpoznać nasze prawdziwe JA, jego potrzeby, głody i pragnienia, potem zaś adekwatne środki ich zaspokojenia. Najlepiej byłoby, gdyby cel i środek były tym samym. Potem trzeba rozważyć, czy zysk jest wyższy od ceny, czy np. chwila zapomnienia o cierpieniu warta jest porannego kaca i… powrotu do sytuacji wyjściowej? Bo cenę trzeba zapłacić za wszystko, życia nie wyłączając! W gruncie rzeczy, skoro WSZYSTKO (!) może być dragiem, ważne jest, czy to coś nie paraliżuje naszej woli – świadomości i działania, czy możemy dalej z tym (dzięki temu ?) funkcjonować, czy to my używamy dragu, czy też on używa nas. A wbrew Schopenhauerowi, który buddyzmu nie poznał do końca (zwłaszcza tego taoistycznego, zen), życie wcale nie musi być cierpieniem, może być bowiem drogą (wybierając się do Itaki, należy pamiętać, że najważniejsza jest sama podróż, bo Itaka może cię rozczarować – nie miej jednak do niej o to żalu, podróż była pełna wrażeń, a bez niej nie wyruszyłbyś w nią). Wystarczy otworzyć oczy i przyjmować to, co niesie los, biorąc ,,dobre” i godząc się na ,,złe” jego strony tak, jakby to był film (,,kiedy ja filmy też przeżywam”; i temu można zaradzić – taoizm mówi o nie-działaniu wbrew naturze rzeczy, o zadowalaniu się małym w sprzyjających okolicznościach i nie dążeniu na siłę do wielkiego w niesprzyjających, bo zmieni się w swoje przeciwieństwo. A co z pasją? Możesz i jej ulec, pamiętaj tylko o cenie, jaką przyjdzie ci za to zapłacić – jeśli ją przyjmiesz świadomie – wszystko będzie Ok!). Zamiast lęków (,,zło”) i pragnień (,,dobro”) brać naukę ze wszystkiego. Mistycy nazywają to oświeceniem, uważaj – droga i oświecenie też mogą stać się twoim narkotykiem.

ILLI LII LILI BESTIA

* Histeria antynarkotykowa prowadzi do takich paradoksów, że ktoś, komu wmawiano, jak straszne są konopie, kiedy zobaczy, że tak nie jest – pomyśli, że i z twardymi dragami (kokaina np.) jest podobnie i… Kto wówczas będzie za to odpowiadał? Uczciwiej byłoby powiedzieć jak naprawdę działają te czy inne używki, co mogą dać i za jaką cenę, pozostawiając wybór (świadomy !) jednostce – jeśli ktoś zechce sobie zrobić ,,krzywdę”, zrobi to i tak, nie powstrzymają go opłacani z naszych podatków i zapominający o rzeczywistych przestępcach agenci FBI czy UOP (vide: klęska prohibicji antyalkoholowej w USA w latach 1920­ych. Państwo wyhodowało za to mafię!). Dotyczy to nie tylko używek zresztą, człowiek zawsze powinien mieć możność świadomego i odpowiedzialnego wyboru, to jego prawo i obowiązek!

P.S. Rocznie w Polsce ginie w wypadkach na drogach ponad 2 tysiące osób, dochodzi też do ponad 6 tysięcy samobójstw. Wczoraj usłyszałem w radio, że od tzw. narkotyków w roku ubiegłym zmarło 157 osób. Bywa i tak…

by admin

Smocza bajka tylko dla smoków

8 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie by admin

Pewien znajomy smok zjadł pociąg, po którym dostał zgagi, dlatego poszedł do doktora, który dał mu mleczko magnezjowe.
Minęło kilka dni i smok znowu zjadł pociąg pełen tych obleśnych ludzi, jakich pełno, jak dobrze wiecie, jest na świecie, tym razem poczuł się gorzej, bo przecież do tej pory zjadł już dwa pociągi. Poszedł znowu do doktora i ten dał mu ponownie mleczko magnezjowe, po którym smok poczuł się od razu lepiej.
Tym razem smok obiecał sobie, że się nie skusi i nie zje już żadnego pociągu pełnego obleśnych i wstrętnych ludzi. Ignorował wytrwale wszystkie pociągi, kiedy trąbiły i pogwizdywały mu prowokacyjnie pod nosem, był on wytrwały, lecz, razu jednego, zatrzymał się tuż koło niego taki jeden pociąg pełen tych obleśnych i wstrętnych ludzi, którym brzydko pachnie z ust. Co miał zrobić? Zjadł ten pociąg, ale tym razem brzuch go rozbolał nie na żarty, a w buzi pozostawał taki metaliczny, nieprzyjemny posmak, bo przecież, zrozumcie, do tej pory zjadł już trzy takie pociągi. Przez kilka dni smok nie mógł się w ogóle ruszać, w końcu jednak po tygodniu, czy dwóch, może nawet trzech wydobrzał na tyle by pójść do lekarza. Doktor się bardzo zmartwił widząc chorego smoka, zamyślił się i siedział długo nic nie mówiąc, w końcu znalazł radę ­ dał mu się napić mleczka magnezjowego. I tym razem lekarstwo poskutkowało natychmiast, smok poczuł się lepiej.   Teraz na wszelki wypadek smok postanowił odlecieć gdzieś daleko za góry, a może i za morze, gdzieś gdzie nie będą jeździły pociągi, gdzieś gdzie nie będzie nawet torów. Długo wypatrywał z powietrza takiego miejsca, a kiedy je znalazł zasnął tam natychmiast, był taki zmęczony, zresztą czemu trudno się dziwić, przecież nie spał odkąd zjadł ten trzeci pociąg.   Spał tak lat kilka, może kilkadziesiąt nawet. Ziemia jest okrągła, niezbyt duża, prawda, są planety mniejsze, ale też wiele większych. Ludzie w tym czasie tak poszaleli, że zbudowali jeszcze więcej linii kolejowych. W ten sposób ta mała, nawet i ładna planeta była opasowywana, okręcana, związywana torami.
I stać tak się musiało, że w końcu wybudowali tory obok śpiącego smoka, któremu śniły się same parowozy i wagony warsu. No i pomyślcie! Czy on mógł nie zjeść, jak się tylko obudził, tego pierwszego z brzegu pociągu, tego pełenego obleśnych i wstrętnych ludzi, którym brzydko pachnie z ust i którzy się bez przerwy kłócą lub mądrzą w pogoni za błyskotkami lub oświeceniem, czy czymś w tym rodzaju?
Smok przeraził się tym co zrobił, był zaspany, zły i nie wiedział za bardzo co robi, ale obiecał sobie, przecież, wcześniej, że nie będzie jadał już pociągów, a tu taki klops. Wtenczas dopadła go melancholia ­ zmora wszystkich smoków jadających pociągi, przed którą ostrzegała go zawsze mama. Teraz, bardzo smutny, poszedł natychmiast do doktora, zgaga paliła go niemiłosiernie, a brzuch bolał straszliwiej niż kiedykolwiek wcześniej, i na dodatek ta melancholia, zjadł, przecież, do tej pory aż cztery pociągi pełne smutnych ludzi.   Doktor bardzo się ucieszył jak zobaczył smoka, przecież nie widział go już od wielu, wielu lat, dał mu od razu wypić mleczko magnezjowe, które przygotowywał od dawana dla niego i tym razem, jak zawsze, poskutkowało ono od razu…

Santiago Ebrio
by admin

Nie samym chlebem Adam Słodowy żyje

8 sierpnia, 2013 w Dżemuś, Stare LaBestie by admin

Nie wiem czy znacie to uczucie. Nie jest to znowu nic szczególnego, a sądząc po tym, jak obsesyjnie niektórzy potrafią bronić swojej wizji korzystania z rzeczywistości, to pewnie znacie. To przekonanie, że samemu zrobiłoby się coś lepiej. Oczywiście „lepiej” jest bzdurą i znaczy po prostu „po swojemu”, a robiąc coś własnoręcznie łatwiej jest zaakceptować rezultat, a raczej – trudniej jest krytykować samego siebie, stąd korzystna zazwyczaj ocena. I nie ma w tym nawet nic niestosownego, jeżeli tylko poświęcimy nieco czasu na hodowanie w sobie świadomości tego, o czym napisałem w poprzednim zdaniu. Bezrefleksyjne zawierzenie własnym nawykom w kwestii normatywności rodzi niesympatyczne postawy, utrudniając na każdym kroku szeroko rozumiane „współżycie”. A nie trzeba dopowiadać jaką męką może być współżycie nie dające satysfakcji… Nie zmienia to jednak faktu, że pomysł zrobienia czegoś samemu jest na tyle godny uwagi, iż warto dołożyć starań aby przestał być samym tylko pomysłem (nawet pomimo drzemiącej w nas naturalnej awersji do fazy wykonawczej pomysłu, która, w przeciwieństwie do fazy koncepcyjnej, wymaga odrobiny wysiłku). Mnóstwo z rzeczy, które, nie zastanawiając się wiele, konsumujemy można wykonać samemu, naprawdę dla chcącego nic trudnego.
Zamiast brodzić w żenująco płytkiej (jeśli wiecie co mam na myśli) rzece tzw. dóbr konsumpcyjnych warto zastanowić się co jest dla nas wartościowe i czy nie możemy zrobić tego sami, odsuwając od siebie choć na moment skojarzenie z czworonogimi ulubieńcami pewnego rosyjskiego fizjologa. Cóż mamy do stracenia? Trochę nudy, serial w telewizji, jakiś zabobon, przyzwyczajenie… (i pomyśleć, że dla niektórych to naprawdę za wiele). Zyskać zaś można bardzo dużo, z czego najwięcej jest chyba zwykłej satysfakcji i uciechy. Bo wbrew pozorom nie musi to być wcale wielkie przedsięwzięcie, małe jest piękne i bywa, że cieszy po stokroć bardziej, poza tym coś olbrzymiego (nie tylko gabarytowo) może nam obrzydnąć już w połowie drogi. Niesłychanie wdzięcznym polem jest kuchnia, jeśli tylko poświęcić trochę czasu okazuje się, że można samemu wyczarować rzeczy dotychczas oglądane tylko na półkach, albo wcale (wtedy jest najciekawiej!). Wiadomo, że nie każdy jest, lub w ogóle chce być, urodzonym mistrzem sztuki kulinarnej, jednak nie próbując w ogóle nigdy się o tym nie przekonasz. Poza tym kto tu mówi o mistrzostwie… amatorszczyzna jest bardziej zaskakująca i kreatywna.
Można próbować zrobić wszystko. Jakiś czas już temu przyszło mi na przykład do głowy, żeby zrobić sezamki. A że chcieć to móc, przekonałem się w niedługi czas potem chrupiąc ten słodki wyrób. Żeby nie być gołosłownym, no i żebyście sami mogli spróbować, podaję przepis. Tzw. niezbędne ingrediencje: ziarno sezamu (dostępne w sklepach ze zdrową żywnością), cukier, olej, miód, kuchnia i dobry humor. Można się też zaopatrzyć w rodzynki lub orzechy (najlepiej ziemne – na wagę, nie solone! lub laskowe, te trzeba jednak trochę posiekać). Teraz do dzieła. W niewielkim garnku podgrzewamy olej (więcej niż do smażenia) do bardzo wysokiej temperatury, wsypujemy do niego (sporo) cukru, mieszamy i czekamy aż się rozpuści zmieniając przy tym kolor na złotobrązowy, nie zapominamy o mieszaniu (dostatecznie często, żeby się nie przypaliło). Następnie dodajemy miodu (nie należy przesadzać, powinno być go o wiele mniej niż karmelu) – nie przejmujcie się jeśli będzie się agresywnie pienił (zwłaszcza sztuczny), wystarczy intensywnie mieszać i zmniejszyć ogień. Do tego wsypujemy sezam – ilość uzależniona jest od ilości uzyskanego karmelu, najlepiej wsypać tyle, żeby z jednej strony wciąż dało się to swobodnie mieszać jak jedną masę, a z drugiej żeby wyszły jednak sezamki, a nie karmelki nadziewane sezamem… Po wsypaniu grzejemy całość przez dłuższą chwilę, mieszając od czasu do czasu. Wsypujemy teraz rodzynki lub orzechy; pamiętać trzeba, że im więcej dodatków planujemy, tym mniej sypiemy sezamu – coś musi to wszystko skleić. Po dokładnym wymieszaniu wylewamy wszystko na talerz układając masę w placek, po czym odstawiamy aby wystygł i stwardniał. Aby zjeść sezamki bez talerza, co teraz może wydać się trudne, wystarczy podgrzać go na parze, oddzielając mięknący placek nożem. Wtedy, najlepiej na folii, za okno (oczywiście na parapet, a nie wyrzucać…), piętnaście minut i gotowe!
Warto pamiętać aby wszelkie bonusy dodawać na krótko przed wylaniem wszystkiego na talerz – mogą się przypalić. Można też nie wrzucać żadnych dodatków, tylko zaraz po wylaniu sezamków, kiedy masa jest jeszcze miękka, powciskać orzechy lub rodzynki, układając z nich wszystko co wam się podoba, tu nie ma ograniczeń. Nie jest to rzecz jasna ścisły przepis (chociażby dlatego, że nie podałem dokładnych danych ilościowych – nie podałem, bo nie potrafię), eksperymenty są nie tylko dozwolone, ale i mile widziane. Można próbować z aromatami, innymi dodatkami lub z wykorzystaniem masy, na przykład jako dekoracji ciasta. Tutaj, jak zawsze, wszystko zależy od Ciebie. Smacznego!

Ulicznik Sezamkowy
Belt by Belt

O RELIGIACH DOBRYCH I ZŁYCH, czyli kilka uwag bezbożnych

8 sierpnia, 2013 w Bełt, Stare LaBestie by Belt

Podporządkowywać się innym może tylko człowiek, który czuje się wolny
Lew Tołstoj

Sekty są ostatnimi czasy jednym z najcenniejszych dla mediów źródeł sensacji. Wydaje się jakoby były one zjawiskiem z dawna wyczekiwanym przez naszych dziennikarzy, bowiem mimo zapowiedzi UOPu, terroryzm, będący równie wdzięcznym tematem, jakoś nie zaistniał w Polsce, sekty jednak nie zawiodły nas i już są. Histeria jaka towarzyszy pojawieniu się nowych wspólnot wyznaniowych, wyrażająca się między innymi powszechnym publikowaniem „klinicznych opisów choroby” oraz okoliczności, w których możemy zarazić się nią (lub będących ich wynikiem), zmobilizowała całe rzesze ludzi „dobrej woli” gotowych podjąć się walki z zagrożeniem.
Sekty cieszą się złą sławą, nie tylko dzięki niekompetentnym dziennikarzom, ale może nawet głównie, dlatego że działają w sposób skryty, często nie uznając wartości / mitów powszechnie przez społeczeństwo przyjętych, czasami izolując się od społeczeństwa, a czasami wchodząc do niego jak wilki między owce, nomen omen tak jak pierwsi chrześcijanie. Na dokładkę, konkretne przykłady dramatów związanych z „zabieraniem przez sekty dzieci” przedstawiane są przez media w sposób żenująco jednostronny (tylko ze strony „okradzionych”). Nie dostrzega się, tego co przeżywają siłą zwrócone rodzinie pociechy, żyjące wewnętrznie w diametralnie innej rzeczywistości niż ich bliscy(?). Rzeczywistość (a w zasadzie schemat widzenia rzeczywistości w tym przypadku) nie jest bowiem jedyna. Istnieją inne niedemokratyczne, niechrześcijańskie i nieracjonalne sposoby widzenia, które nie są od powszechnie przyjętego gorsze, o ile nie są jednostce narzucane siłą i nie uzurpują sobie prawa do decydowania o innych, którzy akurat tego światopoglądu nie prezentują. Warto też zastanowić się czym tak naprawdę jest sekta. Moim zdaniem różni się ona od wielkich i uznawanych powszechnie kościołów przede wszystkim liczbą członków. Jeśliby zarzuty najczęściej stawiane sektom odnieść np. do Kościoła Katolickiego, okaże się, że są one dla niego tak samo prawdziwe jak dla sekt. Posiada on bowiem, podobnie jak niektóre sekty autorytarnego i nieomylnego guru, który mieszka w Rzymie i określany jest mianem papieża. Ponadto ingeruje w najbardziej osobiste sfery życia członków sekty poprzez system spowiedzi, a także ingeruje w ich życie seksualne, w którym mimo „programowej” niekompetencji wyznacza swoje zasady, grożąc częstokroć zemstą (w najlepszym wypadku) po śmierci w przypadku nie stosowania się do nich. Jest rzeczą śmieszną, że często spotykane w katolickiej prasie artykuły piętnujące sekty, zawierają właśnie omówione powyżej zarzuty.
Występują jednak pewne różnice pomiędzy KK, a sektą. Otóż, pierwszy jest często samowystarczalny finansowo (posiada ogromny kapitał zdobyty w różny(!) sposób podczas stuleci działalności i bywa przymusowo dotowany przez podatników), a nawet jeśli jest finansowany przez samych wiernych, to ich duża liczba powoduje, że opłaty nie są szczególnie wysokie (chyba że duszpasterz ma szczególną fantazję – wtedy może być inaczej), w stosunku do obciążeń sekciarzy (zarówno prac obowiązkowych, jak i bezpośrednio finansowych). Nie usprawiedliwia to bynajmniej guru „zdzierających skórę” ze swoich owieczek, a ukazuje jedynie, że mniejsze obciążenia ze strony KK nie wynikają z jakiejś nieposzlakowanej uczciwości, czy też wrodzonego wstrętu do mamony, a raczej z komfortowej sytuacji w tej dziedzinie. W tym miejscu warto zauważyć, że sekty stanowią doskonały model państwa, do jakiego także i my przymusowo (przy)należymy, a którego rządcy wykorzystują nas nie mniej cynicznie niż swoich wyznawców posądzani o szarlataństwo wszechwładni guru.
Roztrząsanie kwestii dogmatycznych jest bezsensowne, ze względu na mnogość sekt, a co za tym idzie – niemożność znalezienia dla nich wspólnego mianownika w tej materii, przede wszystkim jednak ze względu na irracjonalność wszelkich dogmatów religijnych. Można jednak dokonać pewnych uwag na temat sfery duchowej członków sekt i intensywności ich przeżyć religijnych.
Na początek, krótki wstęp. Moim zdaniem zasadą religii jest kopiowanie pewnej, zazwyczaj bardzo atrakcyjnej całościowej wizji – ściślej mówiąc wiary proroka, czy też innego twórcy religii, która w żadnym razie nie jest tożsama z religią oraz „instalowanie” jej we wnętrzach wiernych, którzy w odróżnieniu od mistrza nie dopracowali się swojej własnej. Jeśli porównać wiarę proroka, czy guru do dajmy na to Słoneczników van Gogha, to wierzenie religijne wyznawcy jest jakby ich kserokopią, która co prawda nie odzwierciedla tego, co tutaj najważniejsze – kolorów (czyli, tego że należy szukać samemu), jednak jest podobna do pierwowzoru. O ile „kserokopie” sekciarzy są pierwszymi, może drugimi kopiami oryginału, to katolików – są kopiami kopii numer zylion i można się w nich dopatrzyć wielu rzeczy, ale raczej nie słoneczników. Z tego wydaje się wynikać znacznie większa żarliwość i poważniejsze traktowanie religii przez sekciarzy (które w moim mniemaniu bynajmniej nie jest zaletą).
Wśród zarzutów stawianych sektom można często znaleźć oskarżenie o „zamieszanie w handel narkotykami”. Pomijając kontrowersyjność samego zarzutu, trzeba zauważyć, że o ile nie poprzedza go informacja o powszechności tego procederu wśród sekt lub umieszczenia go w programie ich działalności, to zarzut ten nic nie oznacza. Kolumbię zamieszkuje dziewięćdziesiąt kilka procent katolików i nie sądzę, żeby to akurat tylko kilku procentowa grupa innowierców czy ateistów nakręcała już wręcz legendarny przemysł narkotykowy tego kraju. Żeby być sprawiedliwym, nikt też nie twierdzi, że koka to skrót od Kościoła Katolickiego, a nie od kokainy. A z resztą, związany z Watykanem bank Ambrosiano także zamieszany był w handel narkotykami.
Podsumowując, argumenty kierowane przeciw sektom, o ile nie dotyczą działalności w sposób oczywisty zbrodniczej takiej jak ataki terrorystyczne Najwyższej Prawdy, są wynikiem nietolerancji, ograniczenia lub/i walki konkurencyjnej. Stwarzają one bowiem konkurencję nie tylko popularnie rozumianemu zdrowemu rozsądkowi, ale a może przede wszystkim państwu, któremu zabierają posłusznych i zazwyczaj wykształconych obywateli; Kościołowi, pozbawianemu potencjalnie najżarliwszych, wiernych, czy burżujom, tracącym efektywnych pracowników. Troska o dzieci nie posyłane przez rodziców do szkół państwowych nie wynika bynajmniej z obaw o to, że nie zdobędą one elementarnej, niezbędnej do życia wiedzy, lecz z obawy przed wychowaniem ich w innym systemie wartości. Wszelkie plany prawnego rozwiązania problemu(?) sekt – takie jak np. nie dawno proponowane przez posła UP, są pomysłami chybionymi, mającymi na celu rozszerzenie strefy kontroli państwa, a na krótki dystans, zdobycie poparcia obywateli zaniepokojonych obecnością „innych”, o których krzyczą media.
Zaskakującym jest fakt, że sektofobia znalazła tak duży oddźwięk wśród studentów, czego dowodem jest choćby liczba podpisów pod listem do dziekana wy­ działu fil.-hist. w sprawie Akademickiego Stowarzyszenia Urzeczywistniania Wartości Uniwersalnych (nazwa prowokuje do komentarzy, ale się powstrzymam). Wydawać by się mogło, że uniwersytet jest najlepszym miejscem do ścierania się różnych światopoglądów na płaszczyźnie dyskusji, do której okazją mogły być wykłady organizowane (między innymi) przez członków Kościoła Zjednoczeniowego, jednak czujność i aktywność młodzieży, a przede wszystkim decyzja uniwersyteckich „dostojników” sprawiły, że stało się inaczej. Pozostaje mieć nadzieję, że zwroty typu: „podejrzewać o sekciarstwo” były tylko chwilową niedyspozycją i że inteligencja nie doszła nareszcie do pragmatycznego wniosku – rezygnacji z dyskusji na rzecz efektywnej eliminacji innych.

BeHemot
by admin

Noc

8 sierpnia, 2013 w Stare LaBestie, Szimek by admin

Według wierzeń północnych ludów dzisiaj tj. 13 grudnia słońce umiera, a Bestia, która spoczywa na łańcuchu chce uwolnić się aby móc zapanować nad światem w ciemności. Jedyną postacią która może cokolwiek zrobić jest św. Łucja (synonim światła). Ona przez swój magiczny strój i koronę ze światła zachowuje resztki jasności na ziemi tak aby Bestia (Zło[?-red.lB]) nie zapanowała nad światem ludzi. Ten coroczny rytuał obecnie zachował się w krajach skandynawskich pod postacią noszenia w tym dniu przez dzieci korony św. Łucji. Korona ta z biegiem czasu przekształciła się ze zwykłego świecznika w symbol chrześcijański, na metalowej obręczy spoczywają cztery świece a między nimi cztery krzyże równoramienne (ma to symbolizować wiedzę chrześcijańską (światłość), bądź boga który dzięki zabiegom Łucji przychodzi we wszystkie strony świata.) Łucja jako postać historyczna najprawdopodobniej nie istniała, została utworzona jako reminiscencja bogini Luksji (światłości). Kultura chrześcijańska bardzo boi się nocy, wszystko co jest złe musi być czarne bądź co najmniej ciemne. Na pewno wynika to z wątków pogańskich jakie zachowały się w kulturze i religii chrześcijańskiej. Człowiek jako istota pierwotna bał się ciemności tylko dlatego, że nie potrafił jej zrozumieć, w swych pierwotnych wierzeniach twierdził że światło w nocy umiera, a jeśli umiera to na świecie może pozostać tylko zło (ciemność). W wielu kulturach pojawiają się próby zrozumienia nocy i nadania jej głębszego wymiaru. Większość inicjacji plemiennych, szczególnie w kulturach pogańskich, odbywała się nocą. Tylko wtedy człowiek potrafiąc poznać wszystkie strony swej duszy mógł poznać absolut np. duszę drzewa, kamienia, ziemi. Inicjacja druidów celtyckich również odbywała się w ciemności. Słowo druid oznacza osobę „tego który poznał tajemnicę wnętrza dębu”. Kandydat do funkcji druida plemiennego był przez swych przewodników wychowywany, a gdy przyszedł odpowiedni czas – pojony wywarem z tysiąca grzybów halucynogennych, a następnie spuszczany był do wnętrza starego spróchniałego od środka dębu. Tam w całkowitej ciemności dzięki środkom halucynogennym poznawał inny wymiar rzeczywistości. Świat duchowy (psychiczny) stawał się dla niego światem materialnym. Dzięki tej przemianie poznawał myśli otaczającego go świata (drzew, skał, zwierząt) tak aby móc najlepiej prowadzić swoje plemię. Noc jest tutaj bardzo ważnym czynnikiem, dzięki inicjacji druid poznaje przyrodę do tego stopnia, iż zauważa że noc jest takim samym sprzymierzeńcem człowieka jak dzień, dzięki temu zanika w nim i w całym plemieniu lęk przed ciemnością i tym co na pierwszy rzut oka jest niezrozumiałe. Podobne inicjacje odbywają się w kulturach pozaeuropejskich, zmienia się tylko przedmiot inicjacji, dąb zostaje zastąpiony inną rośliną, jakimś zwierzęciem bądź ciałem martwego człowieka.    W tradycji słowiańskiej mamy wiele śladów takich wierzeń, w podaniach ludowych zachowały się opowieści o harcach czarownic na Łysej Górze w Górach Świętokrzyskich. Od najdawniejszych czasów najbardziej wrażliwe jednostki plemienia mogły poznawać w nocy tajemnice otaczającego świata. Miało to na pewno związek z pełnią księżyca i jej energetycznymi właściwościami, ale nie bez przyczyny odbywało się to w nocy. Wtedy człowiek poznaje inny wymiar świata. Pozbawieni zmysłu wzroku, na którym głównie opieramy się w świecie dzisiejszym, zostajemy pozostawieni swym pierwotnym zmysłom, ograniczonemu wzrokowi, słuchowi i węchowi. Takie spotkanie z przyrodą na trochę innych warunkach (nie jesteśmy jednostkami dominującymi lecz równymi zwierzętom i roślinom) pozwala odczuć prawdziwą wartość otaczającej nas w coraz mniejszym stopniu natury. Tylko w nocy według wierzeń ludowych przychodzą do nas duchy, tylko w nocy możemy zaspokoić ich potrzeby. Tylko noc pozwala na spotkanie się dwóch światów – materialnego i duchowego.   Tajemnicze znaczenie nocy przetrwało również w wierzeniach chrześcijańskich, tylko w nocy dzieją się rzeczy naprawdę wielkie dla chrześcijan, tylko nocą człowiek może poznać istotę bytu. W chrześcijaństwie przyjścia boga na świat odbywa się w nocy, absolut ucieleśniony staje się światłem które ma rozjaśnić marność ludzkiego bytu. Absolut staje się ciałem w nocy, by móc zauważyć kontrast pomiędzy ciemnością (światem przed narodzinami) a słońcem (którego synonimem jest nowonarodzone dziecko), dlatego określono obchody świąt bożego narodzenia na 24 grudnia, od tej daty dni robią się dłuższe.* Pozbycie się przez absolut ciała śmiertelnego również odbywa się w nocy, ze śmiercią Jezusa na Golgocie przychodzi poetycka ciemność, a dopiero ranek pozwala na odkrycie zniknięcia powłoki cielesnej i odkrycie tajemnicy nieśmiertelności. Kontrast zarysowany przez autora miał uczuciowo wprowadzić nowo nawróconego chrześcijanina odwołując się do jego pierwotnych lęków. W poemacie św. Jana od Krzyża, Droga na Górę Karmel, noc zostaje przedstawiona jako narzędzie poznania istoty wiary (idei). Człowiek przebywa górzystą drogę w ciemności od zmierzchu do świtu, przez ugruntowanie w idei, mając w pamięci światło dzienne (symbol absolutu) kroczy z lękiem, ale dzięki próbie ma szansę dotrzeć do celu. Obecnie prawdziwe odczuwanie nocy znamy tylko z przekazów poetyckich lub jeśli mieliśmy odrobinę szczęścia z własnych przeżyć. Dla nas najczęściej noc jest okresem odpoczynku w betonowych klatkach, lub zabawy. Mało kto patrzy w nocy w gwiazdy, mało kto idzie w nocy za księżycem nad rzekę by spotkać duchy naszych przodków, by zrozumieć cel swego istnienia.
SZimek *Przedtem były to narodziny Mitry, Słońca Niezwyciężonego itp. [przyp. red. lB]

Jany by Jany

Myszka Miki Wotana

8 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

W niektórych środowiskach, szczególnie na pograniczu ekologii i faszyzmu, modne stało się ostatnio neopogaństwo, różne powymyślane z okruchów w kronikach Światowidy – niewidy, Gody, Kupały, Marzanny… Jakiś czas temu znajomy buddysta zapytał mnie, czy nie mógłbym jako historiozof pomóc mu, oto bowiem jego szaman rozmawiał na Ślęży z pogańskimi bogami, nie zna jednak ich imion… Rzecz w tym, że z pogaństwa Słowian, a Polaków w szczególności, nie ostał się żaden wartościowy materiał (nawet imiona bogów nieraz; z w/w pierwsze jest niepoprawną rekonstrukcją, trzy pozostałe – pochodzenia chrześcijańskiego). Została (jak zauważa ATMAN) tylko mniej lub bardziej zniszczona natura, lasy, wody, kamienie, słońce, księżyc i gwiazdy, została Matka Ziemia. Narodowcy wolą jednak tworzyć (zupełnie jak z narodem) pseudohistoryczne mity zamiast szukać osobistego stosunku do Natury, którą ponoć czciło pogaństwo. Moda nie liczy się dziś jednak z (nie)wiedzą i z dowolnych elementów zestawia sezonowe mity, dzięki czemu narodowi neopoganie mieszczą się w znienawidzonym przez nich nurcie postmodernizmu i co gorsza – czynią to nieświadomie (a przecież powiedziano ,,jeśli wiesz dlaczego to robisz – już jesteś zbawiony, jeśli nie – będziesz potępiony na wieki”).
,,Pogaństwo” jest dla mnie kultem Natury, wzmocnieniem jej naturalnych cykli (przyrody co roku, ale i człowieka w ciągu jego życia). Imiona bogów (części, bo to dosłownie oznacza słowo ,,bóg”; imieniem całości jest ,,pan”) nie są ważne i można oddawać im cześć, tzn. doświadczać ich przełomowego znaczenia, choćby pod postacią świąt chrześcijańskich, takich jak Gody (Boże Narodzenie 25 XII), Kupała (Jana Chrzciciela 24 VI), AA Michała (29 IX) czy Wielkanoc (i Pasja, ongiś często stałe: 25/7 III) lub Marzanna (21 III, choć zdarzają się podobne święta i w innych okolicznych terminach; nb.- imię Marza oznacza… Maryję!), oznaczających przesilenie zimowe i letnie oraz jesienną i wiosenną równonoc (pewne przesunięcie dat wynika z faktu, że dawni ludzie nie mieli specjalistycznych przyrządów, a na niebie wyglądało to tak a nie inaczej na oko). Ważne jest to, co dzieje się w życiu (w naturze) oraz dostrzeżenie tego (w kulturze), a nie zamknięcie żywego doświadczenia w ramach martwych nazw, obrzędów, instytucji (stawiając literę nad duchem dawne pogaństwo uległo w Rzymie chrześcijaństwu, a Kościół dziś z tej samej przyczyny czuje się zagrożony przez sekty, czy masmedia, a nawet Owsiaka, który odbiera mu monopol na miłosierdzie i ,,szerzy przy okazji kulturę śmierci”).
Dla mnie ważniejszy, a zupełnie dziś zaniedbany, jest cykl życia ludzkiego. Jako świadomy postmodernista nazwałem to-to imieniem PIWO (skrót od: prostaczek — inteligent — wariat — oświecony), łącząc z ikonami Dziewicy z Dzieciątkiem (matka; dewa – id u Junga), św. Jerzego walczącego ze smokiem lub zstępującego do Piekieł Zbawiciela – Logosa (syn; isa – ego), węża Jahwe w Raju (ojciec; b@ga – superEgo) i wreszcie wolnego Ducha Świętego – Sofii (córka; pan – JAźń), jednak równie dobrze mógłbym to nazwać Myszką Miki Wotana (ksywa ministra propagandy Goebelsa!), co by było pewnie bardziej na topie. Mit, motorem czynu, życia będący, możemy tworzyć bowiem dowolnie. Ważne jest tylko czy coś ,,robi” czy nie – i nawet msza św. może być w tej sytuacji doświadczeniem mniej religijnym niż mecz piłkarski, koncert, sex czy dragi. To doświadczenie przekroczenia naszej małości się liczy, a nie kapłani, pisma św., dogmaty i ,,właściwe” imiona. Nie w tym bowiem rzecz, istota tkwi w nas i wymaga rozpoznania i wsparcia, kultywowania…   Oto bowiem dziecko (jak ludzie prości) oczekuje opieki i swój stosunek do świata zamyka w wierze dorosłym (tym, co wiedzą lepiej), kiedy jednak dorasta a zaufanie zostaje nadużyte – młody człowiek (jak grupy awansujące w społeczeństwie) zaczyna się buntować, poszukiwać, doświadczać świata samemu, a kiedy znajdzie już jako dorosły własne miejsce w świecie — ustanawia własne prawa, sądząc iż mają one wymiar absolutny… dopóki nie przyjdą nowi aspiranci do prawdy. I tu często następuje zablokowanie, człowiek (jak grupy rządzące) nie godzi się ze względnością swoich prawd, z przemijaniem, z nadchodzącą śmiercią… Nieliczni potrafią dostrzec na starość (jak święci) względność tego świata (bogów, a nie pana!) i doświadczyć zbawienia, oświecenia, zjednoczenia z absolutem (panem)… W dawnych społeczeństwach było to prostsze, inicjowano bowiem publicznie do kolejnych grup wiekowych (wojowników, gospodarzy, mędrców), a każdy w swoim życiu przechodził przez wszystkie fazy PIWO, potem jednak stały się one kastami czy też klasami społecznymi i można było być np. ,,mędrcem” od (i z tytułu) samego urodzenia, a duch został wyparty przez literę!* Jednocześnie zagubiono owe etapy, a zwłaszcza inicjacje do nich w życiu jednostki i dziś często można spotkać podtatusiałych młodzieńców, wiecznie niedojrzałych dorosłych itp. Jeżeli pogaństwo (religia w ogóle) ma mieć sens, musi być filozofią życia, filozofią naszego miejsca w świecie, wzmocnieniem tego, co tkwi w naturze (wewnętrznej i zewnętrznej), a nie kolejnym martwym spektaklem i źródłem utrzymania dla kolejnych jego aktorów — inaczej będzie nie doświadczeniem duchowym a nowym wcieleniem show-biznesu z Myszką Miki Wotana w roli głównej!

volchv JAny

* Doszło nawet do tego, że zaczęły zwalczać się odłamy chrześcijaństwa, które w mniej totalitarnym świecie byłyby tylko stopniami wtajemniczenia tej samej nauki (katolicyzm dla prostaczków, protestantyzm dla poszukujących, prawosławie dla fanów formułek ikonostasu czy Bracia (dla) Wolnego Ducha), jak to było ze ,,słuchaczami”, ,,wierzącymi” i ,,doskonałymi” u dualistów chrześcijańskich. Sprzeczności są bowiem pozorne i odpowiadają rożnym formom poznania (wiara, zmysły, rozum, intuicja), rożnym etapom życia jednostki i rozwoju społeczności.

aMen+

by admin

MIASTO

8 sierpnia, 2013 w Santiago Ebrio, Stare LaBestie by admin

Ciemna gęstość horyzontu…                                          Camus

Le Corbusier!
   Miasto to przestrzeń między murami; bruk; krawężnik; kosz na śmieci dawno temu przewrócony, nie podniesiony; ściany zrzucające skórę tynku, odsłaniające swą ceglaną nagość, jak stare kobiety, marzące o młodości i może miłości; des rues étroites et voűtées; drzewa o cerze starca, żonglujące chodnikami; skwer, tam ławka, piaskownica, stłuczona lampa, skrawek błękitnego nieba, pusta butelka.
   Miasto to zapach ze starej cukierni; prania rozwieszonego na sparciałym sznurku; smażonej cebuli; bimbru z komórki sąsiada; śmietnika nie opróżnianego od trzech dni przez nikogo; ziemi po deszczu; szczochów psa; obiadu dla udającego styranego stoczniowca; ciasta gospodyni; butwiejącego chleba moczonego stale przez staruszkę z pierwszego piętra dla jej padłych przed czterdziestu laty koni; liści płonących z rozkazu wiosny lub jesieni; oddech przesiąknięty spirytusem.
   Miasto to dźwięk szumu samochodów z oddalonej drogi na stocznię; ziewającego staruszka wspartego na lasce przed domem; dzieci biegnących za jednookim kotem; gołębi lecących w niedosięgalne niebo; tłuczonej butelki na mleko niesionej nieuważnie przez małą dziewczynkę; przekleństw lokatora sute­ reny bijącego swoją trzecią żonę; płaczu chłopca z potłuczonymi kolanami; śmieciarki; starej kosiarki; wiadomości zza okna na parterze; pośpiesznie pita wódka.
   Miasto to ruch; śpieszący do pracy; biegnący niespiesznie listonosz; podrosłe dzieciaki na rowerach marzące o szybkich samochodach swych starszych braci pracujących tylko nocami; patyk mozolnie przeszukujący dno kałuży; chmury na niebie lecące z nikąd do nikąd; zatrzaskiwane drzwi; odległy samolot; wirujące liście prowadzone przez nieznane duchy; wiercąca się w oknie Stara Marta czekająca na swego męża ­ wyszedł po papierosy ­ przed dwunastu laty; fale ludzi wylewające się z czerwonych tramwajów; odkręcana niecierpliwie flaszka.
   Miasto to ludzie ­ ruch, dźwięk, zapach, przestrzeń, trochę miłości, nienawiści, zakłopotanie, słowa, zagubienie, gesty… coś tam jeszcze, ale niewiele więcej, choć może… no kto wie co? Asos!

Santiago Ebrio
by admin

My jesteśmy małe Neronki

8 sierpnia, 2013 w Maleństwo, Stare LaBestie by admin

  Melancholia jest jak dotąd zjawiskiem niezdefiniowanym. W takim sensie, że wszystkie opisy tej choroby różnią się od siebie. Jest tylko jeden stały element wymieniany przez psychiatrów, jako wspólny wszystkim chorym – „poczucie utraty”. Niewielu pacjentów jest w stanie określić dokładnie czego. Prof. Rosińska (UW) postuluje, że dokładnie każdy może stać się ofiarą tej nowej zarazy dwudziestego wieku, od artystów po słuchaczy disco polo.
Analizując nasze czasy, świadomość człowieka tego nieszczęsnego stulecia, trzeba założyć pewien podział ludzi, czego nie czyni niestety większość socjologów, traktując gatunek homo sapiens jako dokładnie jednorodny. Epoka, w której przyszło nam radośnie koegzystować jest zazwyczaj definiowana jako „era mas”. Nazwa skądinąd chwalebna, jednak bardzo uproszczona ze względu na pominięcie czynników niezmasowionych, osób szukających samodzielnie, tzw. avant gardy albo po prostu myślących. Najlepiej pasuje tutaj podział Ortegi y Gasseta na człowieka mas i człowieka wybranego. Teoretycznie właśnie ten wybrany staje się ofiarą melancholii, praktycznie depresję może mieć dokładnie każdy. Owo pogrążenie w „poczuciu utraty”, określane jako nieuleczalne, możnaby w zasadzie nazwać mitologizacją działania. Dzisiaj, po wielkich odkryciach fenomenologii, próbach powrotu do rzeczy samych w sobie (oczywiście na poziomie werbalnym) nikomu nie uśmiecha się aktywność. Wszystko należy ująć w zgrabne ramy definicji i… porzucić (niejednokrotnie wskutek wcześniejszego upalenia czy upicia chociażby).
Za skutki uboczne melancholii uważa się albo bierność albo nadmiar działania. Przykładem tego ostatniego jest choćby Neron, gość, który z nudów gotowy był podpalić miasto. U jednostek bardziej wrażliwych wygląda to, na szczęście, inaczej – w ramach rozładowania wewnętrznego napięcia wynikającego z długotrwałej bezczynności zaczynają one tworzyć. To właśnie wyróżnia ich od człowieka mas, którego jedynym wytworem są owoce defekacji (wrażliwi wydalają puszczając rktyształwe baloniki- red.).
Dla Kierkegaarda melancholia stanowiła depresję ducha, była dla niego zarazem grzechem śmiertelnym, toteż tworzył. Myślę, że ostatnie zdanie może posłużyć za konkluzję.

Maleństwo
Boruta by Boruta

Europa ? Nie, dziękuję !

8 sierpnia, 2013 w Boruta, Stare LaBestie by Boruta

To bardzo stary text sprzed prawie 20 lat z papierowej LB. Dziś już mocno nieaktualny, bo nie europropagaganda jest problemem.

Ostatnio modne stało się gadanie o powrocie do Europy, jej gonieniu, przy­ należności do niej etc. Różnoracy demagodzy serwują nam teksty jaka ta Europa jest wspaniała, postępowa, humanitarna i jak bardzo my jesteśmy zacofani… Ale to nic, bo ona nas kocha (za co niby?) i chętnie przygarnie nas do swego łona, oczywiście o ile będziemy się starać i okażemy się jej godni.
Część ludzi bezkrytycznie to „kupuje”, część równie bezkrytycznie odrzuca w myśl zasady „Polska dla Polaków” (a ziemia dla ziemniaków), część zaś cały problem zlewa. Nikt jednak, lub prawie nikt nie próbuje zastanowić się na czym ta Europa polega; ani też gdzie jest nasze miejsce (we wszystkich trzech czasach – przeszłym, teraźniejszym i przyszłym), a szkoda, bo jest o czym pomyśleć. Skąd więc wzięła się owa „Europa”, nie w sensie geograficznym lecz kulturowym? Ano zmiksowało się popłuczyny po Imperium Romanum, garść germańskich dzikusów, a dla kurażu jeszcze trochę post-judaistycznej religii i przez paręset lat gotowało się, często a gęsto mieszając co by nie przywarło do rondla.
Efekt? Święta Inkwizycja, Holocaust, rzeź Katarów, krucjaty, wojny religijne, komunizm (to też stamtąd), kolonializm, nacjonalizm, broń atomowa, kapitalizm, prohibicja, faszyzm, dziura ozonowa, doświadczenia na ludziach i zwierzętach, coraz to wymyślniejsza broń, dr Mengele, Hitler, Marks, Lotario Conti (vel Innocenty III), parę większych i kilkaset mniejszych wojen, napalm, cyklon b, itd. ,itp. Ktoś powie, że były też pożyteczne rzeczy, jasne – koło bardzo ułatwia transport, więc Europa wymyśliła czołgi, a jeśli macie jakieś złudzenia to odsyłam do Nobla (tego od nagrody i dynamitu) – on je też miał. A gdzie w tym całym popapranym świecie jest nasze miejsce? Czy faktycznie byliśmy / jesteśmy owym bastionem Europy, przedmurzem chrześcijaństwa, najdalszą placówką cywilizacji, która zawsze wierna etc.? No cóż, na takie teksty nasi przodkowie, od szaraka po Jagiellonów (z wyjątkiem Warneńczyka – ten był frajerem) demonstrowali zazwyczaj gest Kozakiewicza. Krucjaty? Sorry, ale w Ziemi Świętej miodu brak, więc papież sam rozumie, że nie da rady. Święta Inkwizycja? Na pewno pożyteczna, ale u nas prawo nie zezwala, więc sami wiecie. Prześladowania heretyków? W Piśmie Świętym o tym nic nie ma, a poza tym my lubimy pokój. Gdy Skarga nawoływał do religijnych pogromów w imię chrześcijaństwa (co było wówczas bardzo europejskie) Sarmaci mu odpowiedzieli, że pierwej rodzili się szlachtą i Polakami niż chrześcijanami. Na propozycję obrony zewnętrznej zamiast wewnętrznej odpowiedzieli, że „jeśli nie ma w ojczyźnie wolności, to nie ma już czego bronić”, dzięki czemu potrafili załatwić obie rzeczy. Późniejsi euromaniacy nawoływali do poniechania spraw wewnętrznych wobec wroga, bądź nie mogli ich zrealizować i dostawaliśmy w dupę.
Gdzie powstała pierwsza deklaracja praw obywatelskich (i pierwsza konstytucja zarazem)? W Rzeczpospolitej – Artykuły Henrykowskie, w czasach gdy Europa nie miała pojęcia o demokracji u nas prawa wyborcze miało 10% ludności (w tym 25% rdzennych Polaków). Że niby teraz więcej? A co możesz teraz ze swoim prawem wyborczym zrobić? Wsadzić sobie w dupę, bo tam ma cię wybrany już poseł, na którego nie masz żadnego wpływu (to, że za cztery lata może nie przejdzie – nie robi mu – zdąży się nakraść), podczas gdy w Rzeczypospolitej, jeśli poseł głosował wbrew instrukcjom, zawsze można było to unieważnić (a że rzadko tak się działo świadczy tylko dobrze o kulturze politycznej i odpowiedzialności naszych przodków – czego brak współczesnym politykom – europejczykom). Zresztą wówczas te 10% miało realny udział we władzy, a dziś tak realnie coś może powiedzieć 0,1 promila albo mniej, resztę rządzący zlewają. Samorząd również zawdzięczamy Rzeczypospolitej, gdzie każdy miał prawo udziału w decydowaniu o własnej okolicy, wspólnie wybierać urzędników i stanowić prawa, bądź obalać złe. Do czego tę ideę doprowadziła Europa widać najlepiej na przykładzie SAURu (sprzedaży gdańskich wodociągów firmie francuskiej), ok. 30 tys. ludzi było przeciw (zadeklarowało to pisemnie), i co? I nic, możecie panom z „samorządu” skoczyć.
Jak więc sami widzicie, Europa wszystko to, co w niej „dobre” – demokrację, prawa człowieka, samorządność, a także poszanowanie praw wzięła od nas i przyjęła w okaleczonej i wypaczonej formie.
Tak samo z pacyfizmem, szlachta stawała do wojny tylko w ostateczności, podczas gdy Europa rżnęła się o byle co (zresztą i w tym nasi byli lepsi, od Grunwaldu, poprzez Kircholm, aż po ratowanie Europy pod Wiedniem); ekologią – Zachód budował fabryki i manufaktury a myśmy i kopalnie ,,gonili”, bo niszczą krajobraz i psują wodę. Przede wszystkim stworzyliśmy zaś oddolną kulturę i sztukę opartą nie na mecenacie i odgórnych wzorcach, lecz na potrzebie serca i poczuciu własnej wartości. Gdy na Zachodzie większość i tak nielicznej szlachty z trudem odróżniała książkę od deski, u nas tysiące domorosłych artystów tworzyły swe „Silva Rerum” z myślą o sobie i bliskich, nie zaś łasce i poklasku jakiegoś kacyka. Tu oddolna kultura oparta na sąsiedztwie była pozytywną odmianą popkultury, tworzoną przez społeczeństwo, a nie jak dzisiejsza europejska (światowa)­ pop­ kulturą narzuconą przez media masowej zagłady ducha.
Warto popatrzeć tu, co zniszczyło Rzeczpospolitą: królowie pochodzący z Europy, a nie z Rzeczpospolitej = społeczeństwa, Kościół zawsze antypolski aż po rozbiory (dopiero gdy podpadł zaborcom zaczął odstawiać bogoojczyźniane szopki, przedtem sprzedawał Polskę za jedną zdrowaśkę, vide: Skarga czy Bartsch) oraz wynarodowieni zeuropeizowani magnaci.
Rzeczpospolita przestała istnieć, ale jej zasady pozostały w nas, może głęboko ukryte, ale możliwe do wydobycia. Oczywiście dążenie do restauracji Rzeczypospolitej byłoby odgrzebywaniem trupa, historii nie da się cofnąć i /bo/ wszystko się zmienia. Ale czy nie wydaje wam się idiotyzmem gonienie za tą Europą, która zawsze była w tyle i tylko czekała by wbić nam nóż w plecy, która wszystkie zmiany okupywała krwią, wojną, gwałtami i przemocą (rewolucja burżuazyjna, przemysłowa, reformacja itp.), podczas gdy my potrafiliśmy przeprowadzić największą rewolucję – ruch egzekucyjny, bez przelewu krwi.
Na nic zdają się tu naiwne teksty, że Europa czy NATO obronią nas przed Rosją, gdyż Rosja mentalnie też jest Europą. Trochę inną, bo zamiast Rzymu ma Mongołów, jednak od Piotra I stała się powoli (w pełni) Europą, sięgając do niej ponad naszymi głowami i po to starła Rzeczpospolitą, aby na gruzach wolności i społeczeństwa stworzyć jedną Europę niewoli i państwa. Ostatni faceci co to nas próbowali włączać do Europy nazywali się Lenin i Hitler. Temu pierwszemu przeszkodził dziadziu Piłsudski, ten drugi też nawalił.   Dziś stoimy na rozdrożu: samorząd czy totalitaryzm, sprawiedliwość czy prawo, społeczeństwo czy państwo, i żeby być godnymi naszych przodków miast wahać się między Europą czy ZSRR bis, powinniśmy brać to co dobre skąd się da, a to co złe odrzucać i tworzyć własną przyszłość jako wynikającą z nas, a nie narzucaną przez obcych. Europa albo podąży jak zwykle za nami, albo, tym gorzej dla niej, zostanie w tyle, w obu jednak wypadkach nie należy się od niej odwracać plecami. Wybór należy do was, jeśli chodzi o mnie, to gdy ktoś mówi mi żeby iść do Europy, to odpowiadam żeby sam spierdalał za Odrę i idę z kumplami na mioda (dwójniaka).

Sarmata z XXI wieku

P.S. A taki Michał Anioł to totalna pizda przy Antonim Osińskim i spółce.

Jany by Jany

W kwestii lewicy i prawicy

8 sierpnia, 2013 w Jany, Stare LaBestie by Jany

Narobiło się ostatnio wiele nieporozumień i pojęcia nie służą już często opisowi rzeczywistości, lecz nazywaniu pewnych faktów przypisanym im imieniem, choćby dawno już nieaktualnym.
Nazwijmy więc rzeczy po imieniu… Ponoć w języku chińskim nie ma takich stałych nazw jak u nas, opisuje on dynamicznie zmieniającą się rzeczywistość, a nie pewne idealne stany, np. nikt na przyjęciu nie powie – jestem LEKARZEM, skoro akurat nikogo nie leczy, a bawi się, więc jest ZABAWOWICZEM (ba, ktoś kto czyta książkę nie ,,jest czytaczem książki”, on ,,książkuje”). Tymczasem w Europie pojęcia na stałe przypisuje się do pewnych zjawisk i używa nawet wówczas, gdy już straciły aktualność (np. pojęcie awangardy związano z dawno minionym kierunkiem w sztuce, po którym było już parę bardziej… awangardowych; ostatnio z kolei pewna osoba upierała się, że graffiti to nie ­ stare jak świat – malowanie po ścianach, lecz pewna ideologia pewnej subkultury importowanej do nas jakiś czas temu z USA).
Tak samo stało się z pojęciami prawicy i lewicy; kiedyś oznaczały one członków francuskiego zgromadzenia narodowego, zależnie od tego, po której stronie sali siedzieli. Ci z lewej występowali w obronie ludu, ci z prawej w obronie elit, zwykło się więc potem fanów burżuazji zwać prawicą, a socjałów — lewicą. Lecz oto minęło nieco czasu, historia wykonała parę wolt i dziś w Polsce ,,lewica” to ci, co bronią czerwonej burżuazji, uwłaszczonej nomenklatury partyjnej, ludzi władzy, a ,,prawica” głosi się obrońcą narodu, robotników Stoczni Gdańskiej i serwuje programy interwencjonizmu, dzięki którym w oczach ortodoksów z UPR — Akcja Wyborcza „S” jest bardziej ,,socjalistyczna” niż Sojusz Lewicy Demokratycznej (broniący ,,wolnego rynku”, czyli sojuszu kapitału i rządu).
By to odkręcić proponuję jasną definicję (umożliwiającą korekty: komuniści po zdobyciu władzy przestali być tym, czym byli wcześniej; dzisiejszy prawicowiec jutro może być lewakiem, nie ma raz na wieki danego imienia!). Otóż LEWICA to ludzie, którzy proponują by władza kontrolowała kwestie społeczno-ekonomiczne a odpuściła sobie wartości (bóg, honor, ojczyzna),natomiast PRAWICA gotowa jest kupić wolny rynek, natomiast w kwestii wartości pozostaje zasadnicza, nie ma zmiłuj… Jeśli ktoś jest za kontrolą państwa tak w kwestiach socjalnych, jak i w sferze wartości – jest TOTALITARYSTĄ, jeśli jest przeciwko kontroli w obu tych sprawach – jest ANARCHISTĄ. Wszelkie inne sytuacje są pośrednie między tymi wyżej wymienionymi (np. liberalizm XIX-wieczny miał bardziej umiarkowany stosunek do wartości niż XX-wieczny konserwatyzm) i sytuują się w pobliżu CENTRUM. Sytuacja może się zmieniać, dawni antykomuniści z KPN i ROP mają dziś socjalne odchyły godne idei swych przeciwników, a że nie rezygnują z narzucania WC (wartości chrześcijańskich) przy pomocy prawa – są dla mnie totalitarystami, podczas gdy SLD będąc za (mniejszą niż za komuny, ale jednak) ingerencją w gospodarkę i względną neutralnością państwa w sferze wartości słusznie zasługuje na miano socjaldemokracji (na Zachodzie wszystkie główne partie polityczne mieszczą się w pobliżu owego centrum – umiarkowanej ingerencji połączonej z umiarkowaną swobodą – i tylko większy akcent w którąś ze stron czyni je socjaldemokracjami czy liberałami…).
Na zakończenie słowo o obsesji UPR-owskiej, czyli chęci przypisania Hitlera ,,lewicy” (bo niby narodowy s o c j a l i s t a). Dla mnie faszyzm to forma totalitaryzmu, czyli władzy całościowej, lewicowo – prawicowej: ze względu na socjalizm Hitler itp. był ,,lewicowcem”, lecz że był to socjalizm n a r o d o w y – i ,,prawicowcem”. Podział na 4 a nie 2 skrajności (totalitaryzm – prawica i lewica – anarchizm) wydaje mi się bardziej trafny, zaś inne używanie wyżej wymienionych pojęć uważam za chęć zdyskontowania związanych z nimi emocji politycznych a nie adekwatny opis faktów.

A(daś)MEN

PS. AW$LD !